środa, 17 listopada 2021

Based on a „true” story? Istota dokładności historycznej na ekranie

Źródło: sheroamsandrambles.com

Przeszłość to zmienna bestia. Jest badana, zapisywana, dyskutuje się o niej, a powiedzenie głosi, że historię piszą zwycięzcy. Jest jakaś prawda w tym, że rzeczywistość zawsze będzie przesiąknięta stronniczością czy przemilczeniami. Jednak co się stanie, gdy połączymy historię i Hollywood? Czy historia ma znaczenie, jeśli film jest świetny? Czy wolno nam deformować wydarzenia historyczne w imię kina?


Kino jest sztuką. Edukuje, jednak nie traci walorów estetycznych, fabularnych, rozrywkowych. Wydarzenia z przeszłości bez wątpienia stanowią inspirację do niesamowitego dzielenia się przeżyciami z publiką. Niemniej na inspiracji powinno się to kończyć, gdyż inaczej powstanie nam dokument, a nie film czy serial fabularny, czyli rozrywkowe dzieło sztuki. Kiedyś byłam zagorzałą zwolenniczką tego, by filmy historyczne przestały chojraczyć i wreszcie sprawiedliwie odzwierciedlały wydarzenia, otoczenie, kostiumy z fryzurami czy postacie. Cóż, podejście się zmieniło, lecz wraz z nim sama branża filmowa.

Fantazjować o przeszłości, owszem, można, lecz należy o tym poinformować widza, by ten nie myślał, że jak zobaczy działo, pełne uzębienie, krynolinę czy zamek, to tak na pewno było X lat temu i to wszystko miało miejsce w jednej epoce. To są błahostki. Z kolei zła narracja w wydarzeniach historycznych może podświadomie pielęgnować chociażby seksizm, rasizm, nacjonalizm i wrogość. Jakby nie patrzeć, historia służy nam do tego, by spoglądać na nią krytycznym okiem i unikać powielania błędów w przyszłości.

Historyk z Uniwersytetu Cambridge, Peter Burke, twierdzi, że historię postrzegamy oczami tych, którzy ją „kreują”. Jednym z najlepszych przykładów potwierdzających tę tezę jest filmowy dramat historyczny, który ma tendencję do „edukowania” ogółu społeczeństwa w zakresie historii o wiele skuteczniej niż jakakolwiek praca naukowa lub film dokumentalny, niezależnie od dokładności.

Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że znaczna część produkcji z etykietą „historyczny” powinna być prawidłowo nazwana „fantasy”. W końcu fantastyka czerpie motywy z konkretnych epok historycznych, czasami nawet wykorzystuje rzeczywiste postacie, ale używa ich do wykreowania własnego świata. Pozwala to twórcom budować scenografię dla głównego wątku miłosnego, mnożyć przeszkody na drodze bohaterów do mitycznego i wyczekiwanego przez fanów „żyli długo i szczęśliwie” (lub rzadziej „żyli krótko i nieszczęśliwie”) bez konieczności uwzględniania faktów historycznych. W końcu film, gdzie na przykład postacie są ubrane w suknie i koronki lub mieszkają w pałacach, nie czyni produkcji tworem historycznym, zaś magia, smoki i konie jako jedyny środek transportu nie definiują historii jako fantasy.

Istnieje strona Information Is Beautiful, która weryfikuje prawdę w filmach. Na osi czasu, klatka po klatce, poprzez kolory, jak i opis, możemy odczytać, na ile dana scena jest zgodna z rzeczywistością. Jest to całkiem przydatne narzędzie. Poniżej widać przykład analizy „The Social Network”.

Źródło: www.informationisbeautiful.net

Filmy oparte na wydarzeniach historycznych nie są łatwe do nakręcenia. Filmowcy muszą znaleźć delikatną równowagę między wciągającym dramatem a historyczną dokładnością. Wciśnięcie do produkcji ogromu historycznych szczegółów może sprawić, że ucierpi na tym fabuła, a wszyscy oprócz naukowych geeków będą je ignorować lub besztać. Natomiast poświęcenie zbyt wielu faktów historycznych na rzecz wciągającej fabuły spowoduje, że odbiorcy zamiast chwalić produkcję, prędzej będą wskazywać, co w niej źle zrealizowano.. Dodatkowo, internetowi „wszystkowiedzący” rozpoczną szkalowanie choćby za błędne umieszczenie epoletu na mundurze oficera. Ogólnie rzecz biorąc, zaleca się, aby być tak dokładnym, jak to tylko możliwe, bez narażania historii na szwank.

Moim zdaniem można odnaleźć złoty środek. Odbiorca jest rozumny i potrafi odróżnić fakty od fikcji. Świadomie angażuje się w opowiadaną mu historię lub „historię”. My pozwólmy twórcom czerpać z przeszłości, reinterpretować ją na nowo i nie dać nam zapomnieć. Niech dokonują zmian, by widzom płynnie przemierzało się przez serwowane opowieści. Niech szaleją, zmieniają bieg wydarzeń, by sprawdzić, co by było, gdyby… Niech tworzą oszałamiające – scalające różne epoki i ludzkie myśli – kostiumy. W końcu to tylko kino, a nie traktat. Jednak ważne, aby te artystyczne zamiary były jawne, by produkcja nie udawała, że przedstawia nam prawdę, ukradkiem deformując pokazywane realia.

Wszystko zależy od konkretnej historii i wizji, jaką ma twórca. Chciałabym przedstawić kilka przykładów, gdzie poprawność historyczna była różnorako egzekwowana, a efekt i tak był co najmniej zadawalający.

„Selma”, czyli 100% prawdy

Źródło: filmweb.pl

„Oparty na prawdziwych wydarzeniach” to cztery słowa, które powodują, że widzowie wchodzą do kina z rezerwą. Zwroty typu „na podstawie” sugerują pewną przypadkowość i że zdarzenia zostaną upiększone, by film był choć trochę bardziej rozrywkowy i widowiskowy. Taka ostrożność nie musi dotyczyć „Selmy” – biografii zrealizowanej przez Avę DuVernay poświęconej liderowi praw obywatelskich Martinowi Lutherowi Kingowi. Produkcja została uznana za w 100% historycznie dokładną. Badanie zostało przeprowadzone przez stronę Information Is Beautiful, która przyjrzała się prawdziwości scen. Film w dużej mierze zawdzięcza swoją rzetelność dobrze udokumentowanej działalności Luthera Kinga w tamtym czasie, w tym nagranym rozmowom telefonicznym, materiałom filmowym i listom.

Tutaj nie chodzi o to, by nas zachwycać, czy żebyśmy spadli z krzesła pod wpływem plot twistów. Historia ma oddać sprawiedliwość ważnym wydarzeniom oraz w swej surowości nieść przesłanie o ponadczasowej i uniwersalnej potrzebie jedności i słuszności. Może dla niektórych być to słabe, nudne, bez polotu, poprawne politycznie, schematyczne, lecz bez wątpienia nie nakręcono szpetnej karykatury. Film ten opowiada o jednym z przełomowych momentów w historii Ameryki, który wielu widziało na własne oczy, zaś znaczna część uczestników marszu z Selmy do Montgomery wciąż jest z nami. Misją twórców było przekazanie historii kolejnym pokoleniom.

„Gladiator”, czyli fikcja budująca historię i historia budująca fikcję

Źródło: kultura.onet.pl

„Gladiator” jest niczym miecz obosieczny. Zarówno otrzymał pochwały, jak i został skrytykowany za przedstawienie starożytnego Rzymu. Podczas gdy niektórzy historycy twierdzą, że poszczególne aspekty Imperium zostały przedstawione całkiem poprawnie, jest on również pełen nieścisłości. Maximus jest niejasnym zespoleniem kilku postaci historycznych, niepoprawnie pomieszano łacinę z językiem włoskim, wykreowanie postaci Commodusa II nijak nawiązujące do jego pierwowzoru, fakt, iż generał nigdy nie został mianowany dziedzicem itd.

Jednak nie o to chodzi, by zapewnić widzom lekcję historii. Starożytny Rzym, gladiatorzy, niewolnictwo… To tylko preteksty, by opowiedzieć poruszającą historię, użyć pewnych tropów i postaci do przekazania uniwersalnych prawd. Choć wartość dramaturgiczna filmu jest na najwyższym poziomie, jego historyczna dokładność jest mocno wątpliwa. Mimo to zadajmy sobie pewne pytanie. Czy naprawdę wolelibyśmy mieć idealnie odwzorowany historycznie film kosztem strony emocjonalnej i fabularnej, nawet jeśli ta produkcja może skłonić do zadawania pytań, wywołać dyskusję, wyostrzyć naszą zdolność oceny i analizy? Takie podejście jest niezbędne nie tylko do zrozumienia historii, ale także do zrozumienia świata, w którym dziś żyjemy.

„Bękarty wojny”, czyli co by było, gdyby…

Źródło: film.org.pl

Ten prawdopodobnie najbardziej zuchwały film Quentina Tarantina skupia się na dwóch planach zamachu na Adolfa Hitlera w okupowanej przez Niemców Francji podczas II wojny światowej. Jeden z nich został zaplanowany przez młodą Francuzkę, której rodzina została zamordowana przez nazistów, a drugi przez grupę żydowsko-amerykańskich żołnierzy znanych jako „Bękarty”. Podczas gdy większość postaci w filmie jest fikcyjna, kilku z głównych antagonistów nazistowskich – w tym oczywiście Hitler i Joseph Goebbels – to postacie historyczne, podobnie jak Winston Churchill, ówczesny premier Wielkiej Brytanii, który pojawia się w filmie na krótką chwilę.

Rzeczywistość jest naginana, lecz to wszystko wydaje się nadnaturalne i wyolbrzymione, co doskonale uświadamia nas w tym, że oglądamy spektakl. W swej grotesce film ten obnaża piętno Holocaustu, które jest głównym przykładem moralnego zła, nie poprzez taktycznie przywołane argumenty czy dziki irracjonalizm, lecz dzięki fantazjowaniu o dramacie zemsty, który sam w sobie jest pełen moralnych dwuznaczności. W zakończeniu Tarantino dokonuje idealnego zderzenia historii i fikcji, dostarczając śmiałej odrobiny rewizjonizmu życzeniowego dotyczącego losów Hitlera. Reżyser korzysta z magii kina i nieograniczonej wyobraźni, by pozostawić nas z pytaniem: Co by było, gdyby Hitler…

„Bridgertonowie”, czyli baśń z szałem ciał

Źródło: kultura.onet.pl

Chociaż serial na podstawie książek Julii Quinn był poniekąd inspirowany przeszłą epoką i niektórymi postaciami historycznymi, to aż opiewa fikcyjnością i jest stworzony dla współczesnej widowni. Już z prologu można wywnioskować, że produkcja ta będzie pewną baśnią, która nie chce mieć nic wspólnego z historią. Zamiast tego luźno sięga do przeszłości. Można jedynie dostrzec odrobinę inspiracji, jak chociażby moda – krój sukni z epoki napoleońskiej, lecz jej zdobienia czy materiały współczesne. Twórcy na nowo kreują wyobrażony świat. Zagłębiając się w niego, nie jesteśmy na lekcji, nie jest to dokument. Dowodzą temu chociażby liczne potańcówki do hitów pokroju Taylor Swift. Wyraźnie jest to łączenie historii i fantastyki z domieszką romansidła w bardzo ekscytujący sposób. Idealne guilty pleasure.

Jednym z podejść, które przyjęto, jest świat bez rasizmu. Czarnoskóra królowa, czarnoskórzy arystokraci. Wszystko oczywiście wytłumaczone pokojową rewolucją, która rozegrała się wcześniej w tym uniwersum. Rzecz jasna są też motywy poruszane w serialu, które są współczesnymi, relatywnymi problemami. Produkcja odzwierciedla świat, w którym obecnie żyjemy, i mimo że akcja rozgrywa się w XIX wieku, możemy poniekąd utożsamić się z nim i zobaczyć siebie na ekranie. W ten sposób „Bridgertonowie” stanowią przykład wykorzystania historii nie jako gatunku, lecz jako otoczki. Ostatecznie seria jest o ludziach i życiu w tym świecie, a nie o tym, jak zmieniła się historia. Dla wszystkich narzekających, że alternatywne wersje wydarzeń są zbyt skupione na nazistach oraz wojnach przez nich toczonych, „Bridgertonowie” sugerują, że istnieją inne podejścia, czasy i miejsca, które można zbadać na sposoby małe, jak i duże.

Filmy historyczne mogą zainspirować nas do poszukiwania informacji na temat przedstawianego okresu. Porównanie różnicy między faktem historycznym a filmową fikcją pozwala widzowi przeanalizować nie tylko to, co twórca filmu wie o danym okresie, ale także to, jak autor wykorzystuje tę historyczną rzeczywistość, by sformułować przekaz. Nie zapominajmy, że produkcje nawet w swym maksymalnym potencjale będą tylko iluzją przeszłości. Może filmy historyczne to po prostu naturalny proces przekształcania prawdy w mit, a mitu w legendę?

Milena Debrovner

piątek, 5 listopada 2021

Czy warto wybrać się do kina na „Furiozę?”


Film Cypriana T. Olenckiego wpadł do kin jak burza. Produkcja osiągnęła ponad 100 tysięcy widzów podczas premierowego weekendu. Czy jest to zaskoczenie? Cóż, chyba nie każdy się spodziewał, że film o grupie łobuzów przyciągnie aż tylu widzów do kina. Rzecz w tym, że „Furioza” to nie tylko opowieść o miejskiej chuligance. Bez wątpienia opowiada o czymś więcej.

Zacznijmy od tego, że w filmie mamy poruszonych kilka ważnych wartości oraz problemów. Jest miłość, zarówno jak i przyjaźń, są zasady, ale także zdrady. Mamy do czynienia z obsesyjną pogonią za pieniędzmi i władzą, ale także z walką o swoje i próbą utrzymania reguł i „porządku” w grupie chuligańskiej. Oprócz tego jest bardzo dużo przemocy, co chyba nikogo nie dziwi. Reżyser przedstawia nam obraz funkcjonowania grup chuligańskich z kilku perspektyw. Z jednej strony widzimy agresywną grupę kiboli, która szuka tylko okazji, aby komuś spuścić przysłowiowy „wpierdol” za to, że jest fanem innej drużyny piłkarskiej. Natomiast z drugiej strony film przedstawia nam społeczność osiedlowej chuliganki jako rodzinę z zasadami, której członkowie są gotowi oddać za siebie życie. Widzimy także grupę łobuzów z perspektywy policji, jako wiecznie nieuchwytną zarazę, która nigdy nie przestanie być problemem.

Podczas oglądania „Furiozy”, zagłębiając się w życie kiboli, towarzyszy nam wiele różnych emocji. Film sprawia, że oprócz złości i pogardy (którą zazwyczaj odczuwają ludzie) wobec tej grupy, towarzyszy nam również współczucie i podziw względem zasad, które chuligani ustanowili wobec własnego osiedla i siebie samych. Poznajemy tę społeczność od środka oraz dowiadujemy się, jak postrzega siebie samą.


Kibole mają zasady? Dla niektórych może wydać się to abstrakcyjne, ale właśnie taki obraz przedstawiany nam jest w „Furiozie”. Konkurujące gangi spotykają się w lasach na tak zwane „ustawki”, aby bić się nawzajem do nieprzytomności, i nie ma mowy o używaniu broni w trakcie starcia. Zwyczajna „napierdalanka”, jak na prawdziwych chuliganów przystało. Ale czy istnieje ktoś, komu nigdy nie zdarzyło się złamać zasad? Rzecz w tym, że w świecie chuliganki funkcjonuje reguła „Oko za oko, ząb za ząb”, a bywają gorsze scenariusze, gdzie ze błędy przypłacisz własnym życiem. Można powiedzieć, że jest to chyba jedna z najważniejszych rzeczy, jaką próbuje przekazać nam film, czyli to, z jak wielką powagą chuligani podchodzą do ustalonych zasad, i to, jak kończą Ci, którzy dane reguły łamią. Czy jest tu miejsce na litość lub przebaczenie? Zdecydowanie nie ma i trzeba przyjąć solidną karę za każdą decyzję podjętą wbrew zasadom gangu. Pomimo wielu mocnych scen akcji, jakie funduje nam film, i nieprzerwanego napięcia w „Furiozie” również znalazło się miejsce na wątek miłosny. Nie spojlerując, wspomnę tylko że, film z pewnością nie podważa nam słynnego powiedzenia „Łobuz kocha najbardziej”. Aczkolwiek bez wątpienia, jeśli chodzi miłości w „Furiozie”, twórcy najbardziej skupiają się na tej pomiędzy osiedlowymi braćmi. Możemy nienawidzić kiboli, ale oglądając ten film, nie możemy nie zgodzić się z tym, że dla chłopaków z „Furiozy” nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli w grę wchodzą przyjaźń i dobro kumpla. Dosłownie – są gotowi zabić za siebie nawzajem. Czy film broni szkodliwych działalności środowisk kibolskich? Absolutnie nie. Tak jak wspomniałam wcześniej – pokazuje tę społeczność z kilku perspektyw. Z pewnością głównie zderzamy się z jej negatywami i konsekwencjami przynależności do gangu. Czy gangi w rzeczywistości funkcjonują tak jak w „Furiozie”? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, bo do żadnego nie należę :) Ale bez wątpienia cała ekipa „Furiozy” przeprowadziła wnikliwe analizy środowisk chuligańskich, zanim przystąpiono do napisania scenariusza i realizacji produkcji.

O czym jeszcze opowiada „Furioza”? O tym, jak trudno opuścić miejsce, do którego się należy, i wyzbyć się wszystkiego, co do tej pory było nam wpajane, łamiąc zasady w imię własnego dobra, lub dobra bliskich. Z jaką trudnością przychodzi nam wybór innej ścieżki w życiu, kiedy środowisko, z którego pochodzimy, dyktuje nam tylko jedną, prostą drogę i prześladują nas demony przeszłości. Moim zdaniem film opiera się na tezie, która utrzymuje, że nieważne co byśmy zrobili, miejsce, z którego pochodzimy, i tak nigdy nas nie opuści. Mimo zmiany priorytetów w życiu wszystko, z czym się spotkaliśmy, zawsze będzie gdzieś w środku nas i nie da się wyzbyć tego, kim naprawdę jesteśmy.
Co w takim razie oferuje nam film? Na pewno dużo frajdy, sporo scen walk, akcji i jeszcze więcej adrenaliny. Bez wątpienia to wskazana propozycja dla Ciebie, jeśli podobały Ci się takie filmy jak: „Hooligans”, „Jak zostałem gangsterem”, „Skrzydlate świnie” czy „Pitbull”. Czy warto wybrać się do kina na „Furiozę”? Zdecydowanie tak!

Michaela Kunda