środa, 1 grudnia 2021

Bohater czy czarny charakter? Jak antagoniści stali się aktywistami

Źródło: www.reddit.com

Kiedy John Milton napisał: „Lepiej królować w piekle, niż służyć w niebie”, nie ukrył w tej sentencji przekazu podprogowego głoszącego, że potępia to, w co ludzie ówcześnie wierzyli. Pisarz pochylił się ku sławnemu antagoniście literatury zachodniej i pewnie pomyślał coś w stylu: „Ej, Szatan miał trochę racji”. Pochodnia, którą Milton po raz pierwszy niósł dla biblijnego złoczyńcy, przeszła przez współczesną historię, by działać jako krytyka otaczającego nas świata i głębokich wad ludzkości.

Wiarygodni antagoniści zrobili od tego czasu prawdziwą furorę, zwłaszcza w XX wieku, kiedy to widzowie nie chcieli zadowolić się czarnymi charakterami, o których mówiono, że są po prostu „złe”. Odbiorcy chcieli zrozumieć wszelkie motywy, które sprawiły, że złoczyńcy przeszli na ciemną stronę mocy. Od pomszczenia osobistej zdrady po istotną krytykę społeczną – „źli” z naszych ulubionych filmów, komiksów i gier coraz częściej potrafią zatrząść moralnością audiencji. Wcześniej bohaterowie i antagoniści byli powoływani jako czarno-białe kalki, a teraz antagoniści są kreowani w tak złożony sposób, że często przyćmiewają heroicznych bohaterów.

Pomijając aktualny trend na tworzenie produkcji scentralizowanych na postaciach uznanych za kultowych antagonistów („Joker” Todda Phillipsa czy „Czarownica” Roberta Stromberga), możemy zauważyć, że ekranowi bad guys stanowią zagrożenie dla status quo, a ich motywy działania są zrozumiałe, czasami dla niektórych niepodlegające dyskusji. Czy zdarzyło Ci się zgodzić z czarnym charakterem? Antagoniści, którzy w gruncie rzeczy mają jakieś dobre strony, nie są niczym nowym. Jest to prosty sposób na dodanie moralnego odcienia szarości do kolizji czerni z bielą. Twórcy szukają realistycznego podłoża nie tylko dla rozwoju postaci i interakcji, ale także dla konfliktów.

Czy nie o to chodzi we współczesnych antagonistach? Mają dobre motywy, ale realizują je w niewłaściwy sposób? Można dostrzec w ich kreacji pewną powszechność. Mam wrażenie, że gdy twórca zda sobie sprawę, że jego czarny charakter może mieć rację, a jeszcze do tego jego działania stają się uzasadnione, dzieje się coś dziwnego. Nagle antagonista czyni coś, co jako społeczeństwo możemy uznać na gorszące. Ma to na celu obrócić publiczność przeciwko niemu. Bohaterowie, superbohaterowie zazwyczaj chronią status quo, zaś nowi „(anty)bohaterowie” zajmują się problemami świata rzeczywistego, w którym ten stały stan rzeczy bezwzględnie wymaga zmiany, a to tworzy dziwny dysonans. To nie tak, że widzowie nie lubią złożoności. Oni po prostu nie chcą być zdezorientowani tą błędną „logiką”, która w żadnym stopniu nie spaja elementów układanki tworzącej fabułę.

W efekcie dostajemy postacie takie jak Thanos („Avengers: Wojna bez granic”) kierujący się obawą przed globalnym przeludnieniem, Killmonger („Czarna Pantera”) krytykujący światowy ucisk czarnych ludzi, Ocean Master („Aquaman”) zatrwożony zanieczyszczeniami w morzach i oceanach czy Vulture („Spider-Man: Homecoming”) mówiący o nierówności klasowej.

Thanos

Źródło: www.filmweb.pl

Najłatwiej jest polemizować z Thanosem, ponieważ w swoim światopoglądzie jest on tylko połowicznie poprawny. Ma rację, martwiąc się o wyczerpywanie zasobów, ale myli się, obwiniając za to przeludnienie, a nie nadmierną konsumpcję. Jednak w filmie nikt z tego powodu nie argumentuje przeciwko niemu. Kiedy twierdzi, że jego ludobójcze traktowanie ojczyzny Gamory zamieniło planetę w raj, córka nie kwestionuje tego, a jedynie beszta ojca za jego metody. Jedyną ripostą, jaką film daje na stwierdzenie Thanosa, że przeludnienie zabije wszechświat, jest krzyk Gamory: „Nie wiesz tego!”. Trudno uznać to za przemyślany argument. Analiza nadmiernej konsumpcji angażowałaby w tę problematykę obywateli pierwszego świata, a to sprawiłoby, że zbyt wielu widzów poczułoby się niekomfortowo. Bez tych ram – jeśli jedyną dostępną przesłanką jest ta, którą prezentuje Thanos – jego stanowisko jest rzeczywiście racjonalne, a nawet konieczne, mimo że jest brutalne i związane z eugeniką w świecie rzeczywistym.

Erik Killmonger

Źródło: www.filmweb.pl

Kiedy filmy nie potrafią zaprzeczyć swoim antagonistom, uciekają się do brudniejszych zagrywek, by upewnić się, że widzowie kibicują temu, komu powinni. „Czarna Pantera” podważa gniew Killmongera na Wakandę spododowany tym, że wybrała izolacjonizm zamiast pomagać czarnoskórym ludziom na całym świecie. Mężczyzna dla osiagnięcia własnych celów z zimną krwią zabija swoją partnerkę. Produkcja ostatecznie ujawnia również, że antagonista chce stworzyć swoje własne imperium, dążąc do supremacji czarnoskórych zamiast równości. Niepokojąco staje się on wizytówką tego, czego działacze na rzecz praw obywatelskich naprawdę chcą… oczywiście tylko w opini rasistów. Polityczne żale i urazy Killmongera są również sublimowane w jego zazdrość o kuzyna, T'Challę. Ostatecznie odkrywamy, że tak naprawdę nie zależy mu na ocaleniu swoich ludzi na świecie. Kiedy T’Challa pokonuje rywala i zdobywa tron, decyduje się otworzyć Wakandę. Jednak zamiast zająć zdecydowane stanowisko wobec strukturalnej nierówności w innych narodach... buduje kilka centrów pomocy.

Ocean Master

Źródło: www.filmweb.pl

„Aquaman”, który pasuje do wielu narracyjnych elementów „Czarnej Pantery”, zastępuje problemy rasowe tymi środowiskowymi. Ocean Master chce wypowiedzieć wojnę światu powierzchni, aby uratować podmorskie królestwa przed zniszczeniem powodowanym przez mieszkańców lądu. Biorąc pod uwagę, że ryby słonowodne obecnie stoją w obliczu wyginięcia już do 2048 roku, hipotetyczny naród zamieszkujący oceany byłby w pełni uprawniony do podjęcia broni, aby odeprzeć atak na swój dom. Tak jak w „Czarnej Panterze”, Ocean Master ostatecznie odsuwa te troski na dalszy plan, by udowodnić sobie i innym, że jest prawdziwym królem w przeciwieństwie do swojego przyrodniego brata. Jego motywacja jest zredukowana do zazdrości o rodzeństwo. W odróżnieniu od „Czarnej Pantery”, film nie oferuje nawet półśrodka alternatywy dla metod swojego antagonisty. Żaden z bohaterów nie proponuje pokojowego sposobu na rozwiązanie narastającego kryzysu. Kiedy Aquaman finalnie triumfuje i zażegnuje wojnę, pytanie, co zrobi, by ocalić swoich poddanych, nie tylko pozostaje bez odpowiedzi, lecz również nie zostaje zadane.

Vulture

Źródło: www.filmweb.pl

Vulture (Toomes) jest pierwszym złoczyńcą, który wygląda, jakby głosował na Trumpa. Jawi się on jako kwintesencja „prawdziwego Amerykanina”: bezpretensjonalny, zwykły Joe, który chce zapewnić godny byt swojej rodzinie i ochronić córeczkę. Podobnie jak wielu pracowników, którzy obserwują, jak ich branże kurczą się z powodu outsourcingu czy globalizacji, jest on finansowo ograniczony po tym, jak Tony Stark odbiera mu źródło utrzymania. Antagonista uważa za niesprawiedliwe, że ktoś taki jak Stark może zbić fortunę na sprzedaży broni i w ostatecznym rozrachunku być postrzeganym jako bohater. Toomes to mężczyzna wywodzący się z klasy robotniczej, który dorobił się znacznego majątku (dzięki sprzedaży czarnorynkowej broni), a mimo to zachowuje się tak, jakby był odstawionym na boczny tor prostakiem. Klasowa niechęć sączy się przez postać. Jest on sfrustrowany nierównością społeczną oraz klasizmem, i czuje, że coś musi się w tej kwestii zmienić. W mniemaniu Toomesa, świadczy on niezbędną posługę. Taką, która równoważy szalę dla „maluczkich” w świecie coraz bardziej opanowanym przez istoty obdarzone supermocami. Widz ma postrzegać Vulture’a jako złoczyńcę. On sam uważa siebie za ofiarę. Oto ironiczny twist: Iron Man jest jak elegancka wersja miliardera z klasy robotniczej Toomesa. Ten tak zwany amerykański sen? To kulturowe kłamstwo, wygodne kłamstwo, które wmawia się nam po to, byśmy obwiniali się za nasze własne miejsce w skodyfikowanym systemie klasowym. Toomes wie o tym i niczym sęp łakomie obdziera trochę mięsa z gnijącego trupa kapitalizmu dla siebie i swoich bliskich.

Te historie – i reakcje widzów na nie – nie trafiają w próżnię. Informacje o egzystencjalnych zagrożeniach, jakie stanowią zmiany klimatyczne, stają się z każdym dniem coraz bardziej przerażające, a wiadomości o rządach, które nie robią wystarczająco dużo lub wycofują się ze składanych obietnic, również. To samo dotyczy nierówności klasowych i rasowych. W tym świetle radykalne działania stają się coraz bardziej realną perspektywą. Jednak hollywoodzkie produkcje nie mogą popierać radykalizmu. Tak więc niepokoje związane z rasizmem i globalnym ociepleniem są ostatecznie marginalizowane, a nawet odrzucane.

Milena Debrovner

środa, 17 listopada 2021

Based on a „true” story? Istota dokładności historycznej na ekranie

Źródło: sheroamsandrambles.com

Przeszłość to zmienna bestia. Jest badana, zapisywana, dyskutuje się o niej, a powiedzenie głosi, że historię piszą zwycięzcy. Jest jakaś prawda w tym, że rzeczywistość zawsze będzie przesiąknięta stronniczością czy przemilczeniami. Jednak co się stanie, gdy połączymy historię i Hollywood? Czy historia ma znaczenie, jeśli film jest świetny? Czy wolno nam deformować wydarzenia historyczne w imię kina?


Kino jest sztuką. Edukuje, jednak nie traci walorów estetycznych, fabularnych, rozrywkowych. Wydarzenia z przeszłości bez wątpienia stanowią inspirację do niesamowitego dzielenia się przeżyciami z publiką. Niemniej na inspiracji powinno się to kończyć, gdyż inaczej powstanie nam dokument, a nie film czy serial fabularny, czyli rozrywkowe dzieło sztuki. Kiedyś byłam zagorzałą zwolenniczką tego, by filmy historyczne przestały chojraczyć i wreszcie sprawiedliwie odzwierciedlały wydarzenia, otoczenie, kostiumy z fryzurami czy postacie. Cóż, podejście się zmieniło, lecz wraz z nim sama branża filmowa.

Fantazjować o przeszłości, owszem, można, lecz należy o tym poinformować widza, by ten nie myślał, że jak zobaczy działo, pełne uzębienie, krynolinę czy zamek, to tak na pewno było X lat temu i to wszystko miało miejsce w jednej epoce. To są błahostki. Z kolei zła narracja w wydarzeniach historycznych może podświadomie pielęgnować chociażby seksizm, rasizm, nacjonalizm i wrogość. Jakby nie patrzeć, historia służy nam do tego, by spoglądać na nią krytycznym okiem i unikać powielania błędów w przyszłości.

Historyk z Uniwersytetu Cambridge, Peter Burke, twierdzi, że historię postrzegamy oczami tych, którzy ją „kreują”. Jednym z najlepszych przykładów potwierdzających tę tezę jest filmowy dramat historyczny, który ma tendencję do „edukowania” ogółu społeczeństwa w zakresie historii o wiele skuteczniej niż jakakolwiek praca naukowa lub film dokumentalny, niezależnie od dokładności.

Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że znaczna część produkcji z etykietą „historyczny” powinna być prawidłowo nazwana „fantasy”. W końcu fantastyka czerpie motywy z konkretnych epok historycznych, czasami nawet wykorzystuje rzeczywiste postacie, ale używa ich do wykreowania własnego świata. Pozwala to twórcom budować scenografię dla głównego wątku miłosnego, mnożyć przeszkody na drodze bohaterów do mitycznego i wyczekiwanego przez fanów „żyli długo i szczęśliwie” (lub rzadziej „żyli krótko i nieszczęśliwie”) bez konieczności uwzględniania faktów historycznych. W końcu film, gdzie na przykład postacie są ubrane w suknie i koronki lub mieszkają w pałacach, nie czyni produkcji tworem historycznym, zaś magia, smoki i konie jako jedyny środek transportu nie definiują historii jako fantasy.

Istnieje strona Information Is Beautiful, która weryfikuje prawdę w filmach. Na osi czasu, klatka po klatce, poprzez kolory, jak i opis, możemy odczytać, na ile dana scena jest zgodna z rzeczywistością. Jest to całkiem przydatne narzędzie. Poniżej widać przykład analizy „The Social Network”.

Źródło: www.informationisbeautiful.net

Filmy oparte na wydarzeniach historycznych nie są łatwe do nakręcenia. Filmowcy muszą znaleźć delikatną równowagę między wciągającym dramatem a historyczną dokładnością. Wciśnięcie do produkcji ogromu historycznych szczegółów może sprawić, że ucierpi na tym fabuła, a wszyscy oprócz naukowych geeków będą je ignorować lub besztać. Natomiast poświęcenie zbyt wielu faktów historycznych na rzecz wciągającej fabuły spowoduje, że odbiorcy zamiast chwalić produkcję, prędzej będą wskazywać, co w niej źle zrealizowano.. Dodatkowo, internetowi „wszystkowiedzący” rozpoczną szkalowanie choćby za błędne umieszczenie epoletu na mundurze oficera. Ogólnie rzecz biorąc, zaleca się, aby być tak dokładnym, jak to tylko możliwe, bez narażania historii na szwank.

Moim zdaniem można odnaleźć złoty środek. Odbiorca jest rozumny i potrafi odróżnić fakty od fikcji. Świadomie angażuje się w opowiadaną mu historię lub „historię”. My pozwólmy twórcom czerpać z przeszłości, reinterpretować ją na nowo i nie dać nam zapomnieć. Niech dokonują zmian, by widzom płynnie przemierzało się przez serwowane opowieści. Niech szaleją, zmieniają bieg wydarzeń, by sprawdzić, co by było, gdyby… Niech tworzą oszałamiające – scalające różne epoki i ludzkie myśli – kostiumy. W końcu to tylko kino, a nie traktat. Jednak ważne, aby te artystyczne zamiary były jawne, by produkcja nie udawała, że przedstawia nam prawdę, ukradkiem deformując pokazywane realia.

Wszystko zależy od konkretnej historii i wizji, jaką ma twórca. Chciałabym przedstawić kilka przykładów, gdzie poprawność historyczna była różnorako egzekwowana, a efekt i tak był co najmniej zadawalający.

„Selma”, czyli 100% prawdy

Źródło: filmweb.pl

„Oparty na prawdziwych wydarzeniach” to cztery słowa, które powodują, że widzowie wchodzą do kina z rezerwą. Zwroty typu „na podstawie” sugerują pewną przypadkowość i że zdarzenia zostaną upiększone, by film był choć trochę bardziej rozrywkowy i widowiskowy. Taka ostrożność nie musi dotyczyć „Selmy” – biografii zrealizowanej przez Avę DuVernay poświęconej liderowi praw obywatelskich Martinowi Lutherowi Kingowi. Produkcja została uznana za w 100% historycznie dokładną. Badanie zostało przeprowadzone przez stronę Information Is Beautiful, która przyjrzała się prawdziwości scen. Film w dużej mierze zawdzięcza swoją rzetelność dobrze udokumentowanej działalności Luthera Kinga w tamtym czasie, w tym nagranym rozmowom telefonicznym, materiałom filmowym i listom.

Tutaj nie chodzi o to, by nas zachwycać, czy żebyśmy spadli z krzesła pod wpływem plot twistów. Historia ma oddać sprawiedliwość ważnym wydarzeniom oraz w swej surowości nieść przesłanie o ponadczasowej i uniwersalnej potrzebie jedności i słuszności. Może dla niektórych być to słabe, nudne, bez polotu, poprawne politycznie, schematyczne, lecz bez wątpienia nie nakręcono szpetnej karykatury. Film ten opowiada o jednym z przełomowych momentów w historii Ameryki, który wielu widziało na własne oczy, zaś znaczna część uczestników marszu z Selmy do Montgomery wciąż jest z nami. Misją twórców było przekazanie historii kolejnym pokoleniom.

„Gladiator”, czyli fikcja budująca historię i historia budująca fikcję

Źródło: kultura.onet.pl

„Gladiator” jest niczym miecz obosieczny. Zarówno otrzymał pochwały, jak i został skrytykowany za przedstawienie starożytnego Rzymu. Podczas gdy niektórzy historycy twierdzą, że poszczególne aspekty Imperium zostały przedstawione całkiem poprawnie, jest on również pełen nieścisłości. Maximus jest niejasnym zespoleniem kilku postaci historycznych, niepoprawnie pomieszano łacinę z językiem włoskim, wykreowanie postaci Commodusa II nijak nawiązujące do jego pierwowzoru, fakt, iż generał nigdy nie został mianowany dziedzicem itd.

Jednak nie o to chodzi, by zapewnić widzom lekcję historii. Starożytny Rzym, gladiatorzy, niewolnictwo… To tylko preteksty, by opowiedzieć poruszającą historię, użyć pewnych tropów i postaci do przekazania uniwersalnych prawd. Choć wartość dramaturgiczna filmu jest na najwyższym poziomie, jego historyczna dokładność jest mocno wątpliwa. Mimo to zadajmy sobie pewne pytanie. Czy naprawdę wolelibyśmy mieć idealnie odwzorowany historycznie film kosztem strony emocjonalnej i fabularnej, nawet jeśli ta produkcja może skłonić do zadawania pytań, wywołać dyskusję, wyostrzyć naszą zdolność oceny i analizy? Takie podejście jest niezbędne nie tylko do zrozumienia historii, ale także do zrozumienia świata, w którym dziś żyjemy.

„Bękarty wojny”, czyli co by było, gdyby…

Źródło: film.org.pl

Ten prawdopodobnie najbardziej zuchwały film Quentina Tarantina skupia się na dwóch planach zamachu na Adolfa Hitlera w okupowanej przez Niemców Francji podczas II wojny światowej. Jeden z nich został zaplanowany przez młodą Francuzkę, której rodzina została zamordowana przez nazistów, a drugi przez grupę żydowsko-amerykańskich żołnierzy znanych jako „Bękarty”. Podczas gdy większość postaci w filmie jest fikcyjna, kilku z głównych antagonistów nazistowskich – w tym oczywiście Hitler i Joseph Goebbels – to postacie historyczne, podobnie jak Winston Churchill, ówczesny premier Wielkiej Brytanii, który pojawia się w filmie na krótką chwilę.

Rzeczywistość jest naginana, lecz to wszystko wydaje się nadnaturalne i wyolbrzymione, co doskonale uświadamia nas w tym, że oglądamy spektakl. W swej grotesce film ten obnaża piętno Holocaustu, które jest głównym przykładem moralnego zła, nie poprzez taktycznie przywołane argumenty czy dziki irracjonalizm, lecz dzięki fantazjowaniu o dramacie zemsty, który sam w sobie jest pełen moralnych dwuznaczności. W zakończeniu Tarantino dokonuje idealnego zderzenia historii i fikcji, dostarczając śmiałej odrobiny rewizjonizmu życzeniowego dotyczącego losów Hitlera. Reżyser korzysta z magii kina i nieograniczonej wyobraźni, by pozostawić nas z pytaniem: Co by było, gdyby Hitler…

„Bridgertonowie”, czyli baśń z szałem ciał

Źródło: kultura.onet.pl

Chociaż serial na podstawie książek Julii Quinn był poniekąd inspirowany przeszłą epoką i niektórymi postaciami historycznymi, to aż opiewa fikcyjnością i jest stworzony dla współczesnej widowni. Już z prologu można wywnioskować, że produkcja ta będzie pewną baśnią, która nie chce mieć nic wspólnego z historią. Zamiast tego luźno sięga do przeszłości. Można jedynie dostrzec odrobinę inspiracji, jak chociażby moda – krój sukni z epoki napoleońskiej, lecz jej zdobienia czy materiały współczesne. Twórcy na nowo kreują wyobrażony świat. Zagłębiając się w niego, nie jesteśmy na lekcji, nie jest to dokument. Dowodzą temu chociażby liczne potańcówki do hitów pokroju Taylor Swift. Wyraźnie jest to łączenie historii i fantastyki z domieszką romansidła w bardzo ekscytujący sposób. Idealne guilty pleasure.

Jednym z podejść, które przyjęto, jest świat bez rasizmu. Czarnoskóra królowa, czarnoskórzy arystokraci. Wszystko oczywiście wytłumaczone pokojową rewolucją, która rozegrała się wcześniej w tym uniwersum. Rzecz jasna są też motywy poruszane w serialu, które są współczesnymi, relatywnymi problemami. Produkcja odzwierciedla świat, w którym obecnie żyjemy, i mimo że akcja rozgrywa się w XIX wieku, możemy poniekąd utożsamić się z nim i zobaczyć siebie na ekranie. W ten sposób „Bridgertonowie” stanowią przykład wykorzystania historii nie jako gatunku, lecz jako otoczki. Ostatecznie seria jest o ludziach i życiu w tym świecie, a nie o tym, jak zmieniła się historia. Dla wszystkich narzekających, że alternatywne wersje wydarzeń są zbyt skupione na nazistach oraz wojnach przez nich toczonych, „Bridgertonowie” sugerują, że istnieją inne podejścia, czasy i miejsca, które można zbadać na sposoby małe, jak i duże.

Filmy historyczne mogą zainspirować nas do poszukiwania informacji na temat przedstawianego okresu. Porównanie różnicy między faktem historycznym a filmową fikcją pozwala widzowi przeanalizować nie tylko to, co twórca filmu wie o danym okresie, ale także to, jak autor wykorzystuje tę historyczną rzeczywistość, by sformułować przekaz. Nie zapominajmy, że produkcje nawet w swym maksymalnym potencjale będą tylko iluzją przeszłości. Może filmy historyczne to po prostu naturalny proces przekształcania prawdy w mit, a mitu w legendę?

Milena Debrovner

piątek, 5 listopada 2021

Czy warto wybrać się do kina na „Furiozę?”


Film Cypriana T. Olenckiego wpadł do kin jak burza. Produkcja osiągnęła ponad 100 tysięcy widzów podczas premierowego weekendu. Czy jest to zaskoczenie? Cóż, chyba nie każdy się spodziewał, że film o grupie łobuzów przyciągnie aż tylu widzów do kina. Rzecz w tym, że „Furioza” to nie tylko opowieść o miejskiej chuligance. Bez wątpienia opowiada o czymś więcej.

Zacznijmy od tego, że w filmie mamy poruszonych kilka ważnych wartości oraz problemów. Jest miłość, zarówno jak i przyjaźń, są zasady, ale także zdrady. Mamy do czynienia z obsesyjną pogonią za pieniędzmi i władzą, ale także z walką o swoje i próbą utrzymania reguł i „porządku” w grupie chuligańskiej. Oprócz tego jest bardzo dużo przemocy, co chyba nikogo nie dziwi. Reżyser przedstawia nam obraz funkcjonowania grup chuligańskich z kilku perspektyw. Z jednej strony widzimy agresywną grupę kiboli, która szuka tylko okazji, aby komuś spuścić przysłowiowy „wpierdol” za to, że jest fanem innej drużyny piłkarskiej. Natomiast z drugiej strony film przedstawia nam społeczność osiedlowej chuliganki jako rodzinę z zasadami, której członkowie są gotowi oddać za siebie życie. Widzimy także grupę łobuzów z perspektywy policji, jako wiecznie nieuchwytną zarazę, która nigdy nie przestanie być problemem.

Podczas oglądania „Furiozy”, zagłębiając się w życie kiboli, towarzyszy nam wiele różnych emocji. Film sprawia, że oprócz złości i pogardy (którą zazwyczaj odczuwają ludzie) wobec tej grupy, towarzyszy nam również współczucie i podziw względem zasad, które chuligani ustanowili wobec własnego osiedla i siebie samych. Poznajemy tę społeczność od środka oraz dowiadujemy się, jak postrzega siebie samą.


Kibole mają zasady? Dla niektórych może wydać się to abstrakcyjne, ale właśnie taki obraz przedstawiany nam jest w „Furiozie”. Konkurujące gangi spotykają się w lasach na tak zwane „ustawki”, aby bić się nawzajem do nieprzytomności, i nie ma mowy o używaniu broni w trakcie starcia. Zwyczajna „napierdalanka”, jak na prawdziwych chuliganów przystało. Ale czy istnieje ktoś, komu nigdy nie zdarzyło się złamać zasad? Rzecz w tym, że w świecie chuliganki funkcjonuje reguła „Oko za oko, ząb za ząb”, a bywają gorsze scenariusze, gdzie ze błędy przypłacisz własnym życiem. Można powiedzieć, że jest to chyba jedna z najważniejszych rzeczy, jaką próbuje przekazać nam film, czyli to, z jak wielką powagą chuligani podchodzą do ustalonych zasad, i to, jak kończą Ci, którzy dane reguły łamią. Czy jest tu miejsce na litość lub przebaczenie? Zdecydowanie nie ma i trzeba przyjąć solidną karę za każdą decyzję podjętą wbrew zasadom gangu. Pomimo wielu mocnych scen akcji, jakie funduje nam film, i nieprzerwanego napięcia w „Furiozie” również znalazło się miejsce na wątek miłosny. Nie spojlerując, wspomnę tylko że, film z pewnością nie podważa nam słynnego powiedzenia „Łobuz kocha najbardziej”. Aczkolwiek bez wątpienia, jeśli chodzi miłości w „Furiozie”, twórcy najbardziej skupiają się na tej pomiędzy osiedlowymi braćmi. Możemy nienawidzić kiboli, ale oglądając ten film, nie możemy nie zgodzić się z tym, że dla chłopaków z „Furiozy” nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli w grę wchodzą przyjaźń i dobro kumpla. Dosłownie – są gotowi zabić za siebie nawzajem. Czy film broni szkodliwych działalności środowisk kibolskich? Absolutnie nie. Tak jak wspomniałam wcześniej – pokazuje tę społeczność z kilku perspektyw. Z pewnością głównie zderzamy się z jej negatywami i konsekwencjami przynależności do gangu. Czy gangi w rzeczywistości funkcjonują tak jak w „Furiozie”? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, bo do żadnego nie należę :) Ale bez wątpienia cała ekipa „Furiozy” przeprowadziła wnikliwe analizy środowisk chuligańskich, zanim przystąpiono do napisania scenariusza i realizacji produkcji.

O czym jeszcze opowiada „Furioza”? O tym, jak trudno opuścić miejsce, do którego się należy, i wyzbyć się wszystkiego, co do tej pory było nam wpajane, łamiąc zasady w imię własnego dobra, lub dobra bliskich. Z jaką trudnością przychodzi nam wybór innej ścieżki w życiu, kiedy środowisko, z którego pochodzimy, dyktuje nam tylko jedną, prostą drogę i prześladują nas demony przeszłości. Moim zdaniem film opiera się na tezie, która utrzymuje, że nieważne co byśmy zrobili, miejsce, z którego pochodzimy, i tak nigdy nas nie opuści. Mimo zmiany priorytetów w życiu wszystko, z czym się spotkaliśmy, zawsze będzie gdzieś w środku nas i nie da się wyzbyć tego, kim naprawdę jesteśmy.
Co w takim razie oferuje nam film? Na pewno dużo frajdy, sporo scen walk, akcji i jeszcze więcej adrenaliny. Bez wątpienia to wskazana propozycja dla Ciebie, jeśli podobały Ci się takie filmy jak: „Hooligans”, „Jak zostałem gangsterem”, „Skrzydlate świnie” czy „Pitbull”. Czy warto wybrać się do kina na „Furiozę”? Zdecydowanie tak!

Michaela Kunda

sobota, 30 października 2021

Pragnienia krwi nie zaspokoi nic. Wampiry w kinie

indiewire.com

Najsłynniejszy i prawdopodobnie najstarszy potwór kina od swojego debiutu przed publiką w XIX wieku przeszedł sporą przemianę. Przerażał, odpychał, zasmucał, skłaniał do refleksji, uwodził, bawił. Od nieludzkiego potwora niezasługującego na nasze współczucie, po człowieka dźwigającego ciężar wiecznej egzystencji. Pojawiał się w historiach, które oddzielały setki kilometrów, i w kulturach, które dzieliło setki lat. Jak wyglądała droga ewolucji wampira i czemu słynny Dracula jest dosłownie (i w przenośni) nieśmiertelny?

Geneza – narodziny wampira

Postać wyeksploatowana przez kulturę ponad wszelką przyzwoitość musi gdzieś mieć swoje korzenie. Mit sięga aż do starożytnego Babilonu. Wieki później jako pokłosie romantyzmu, z demona słowiańskich (i nie tylko) wierzeń ludowych, wąpierz przeniknął do kultury angielskiej. Po wystąpieniu w wielu powieściach powrócił do popkultury jako znany nam wampir. Istnieje wiele teorii mówiących, skąd się nasz bohater wziął. Od postaci historycznej znanej jako rumuński Wład Palownik, która stanowiła inspirację do powołania Draculi, po metaforę wampira służącą jako zobrazowanie człowieka toksycznego, żerującego emocjonalnie na innych. Są też nietoperze żywiące się zwierzęcą krwią (wampir zwyczajny). Może wampiryzm wywodzi się z kultury chińskiej; ma to być związane z leczeniem chorób krwi za pomocą podawania chorym krwi bydła – później rodziły się obawy, iż niektórzy zabijali ludzi, by z nich pić. Wielu badaczy wskazuje na porfirię, zaburzenie krwi, które może powodować występowanie pęcherzy na skórze wystawionej na działanie promieni słonecznych, jako chorobę, która mogła być powiązana z omawianą tu legendą. Myślę, że po części każda z tych opcji dorzuciła swoją cegiełkę do wykreowania wampira.

Ile legend, produkcji, tyle wampirzych cech. Możemy jednak zaobserwować te powtarzające się w niemal każdej książce czy filmie, mimo że z czasem zaczęliśmy traktować i interpretować przewrotnie większość krwiożerczych charakterystyk. Żywienie się ludzką krwią, posiadanie ostrych kłów, spanie w trumnie, unikanie promieni słonecznych, wstręt do srebra, czosnku i krucyfiksu, nieśmiertelność, niezwykłe zdolności nierzadko łamiące prawa fizyki, brak odbicia w lustrze czy rzucania cienia. Generalnie klasyka gatunku.

„Varney the Vampire” był popularnym gotyckim horrorem, który był rozpowszechniany w wiktoriańskiej Anglii w broszurach zwanych „penny dreadfuls”. Źródło: mprnews.org
Kino – widząc wampira

Od demona przypominającego dzisiejsze zombie, przez nietoperzopodobnego humanoida w powłóczystym stroju, po wcieloną inteligencję czy piękność. Wampira wyobrażano sobie na nowo i redefiniowano w niemal każdym filmie, w którym się pojawił. Za jego debiut w kinie uznaje się niemą „Rezydencję diabła” z 1896 roku w reżyserii Georgesa Mélièsa. Jednak wraz z nadejściem kina dźwiękowego wampir zyskał nie tylko głos, ale także przestał być dzikim zwierzęciem, by z dekady na dekadę ewoluować w człowieka z pogłębionym psychologizmem i złożoną osobowością.

Zanim „Dracula” został opublikowany w 1897 roku, czytelnicy byli już przesiąknięci opowieściami o wampirach. Bram Stoker, czerpiąc z istniejących tropów, stworzył trwałe arcydzieło horroru, które stało się kulturową podstawą. Od tego czasu postać hrabiego Draculi pojawiła się w ponad 200 filmach.

Horror – początki kina grozy

Dokładnie sto lat temu w jednej z niemieckich gazet pojawiło się dość dziwne ogłoszenie. Poszukiwano „30–50 żywych szczurów”. Ogłoszenie, które ukazało się 31 lipca 1921 roku, było zaproszeniem na casting. Gryzonie były potrzebne do filmu… „Nosferatu: Symfonia grozy” Friedricha Wilhelma Murnaua z 1922 roku jest pierwszą pełnometrażową adaptacją późnowiktoriańskiego „Draculi” Stokera, jak i perłą kina niemego. W tym filmie hrabia Orlock jest dziwacznie wysoką, wysuszoną wręcz mumią i ma okropnie przerysowane rysy swej trupiobladej twarzy. Śledzą go szczury i ma zdolność rozprzestrzeniania zarazy, obnażając obawy społeczeństwa z początku XIX wieku, ogarniętego obsesją strachu przed obcokrajowcami oraz śmiercią w wyniku pandemii. Brzmi znajomo? Dodatkowo odczytuje się tu wampira jako metaforę rosnącej potęgi Adolfa Hitlera i przepowiednię nadchodzącego terroru wojny. To, co łączy te interpretacje, to poczucie grozy i ludzkiej błahości w obliczu nieziemskiego i niemal niezniszczalnego zła.

W tamtych czasach był to prawdopodobnie najstraszniejszy film, jaki kiedykolwiek powstał. Widzowie nie byli przyzwyczajeni do oglądania czegoś tak złowrogiego. Być może produkcja nie straszy dziś tak jak kiedyś, lecz obraz wampira idealnie wpasowującego się w otwory drzwiowe i prześladującego ofiarę ze swoim cieniem rozciągniętym na ścianie jest co najmniej niepokojący. Tym bardziej, jeśli dodamy do tego scenerię zamczyska wyglądającego niczym animizacja bestii. Istna kondensacja kubistycznych wnętrz i efektów światłocieniowych. W tym świetle strach przed tytułowym Nosferatu wydaje się niemal racjonalny, a jego wampiryczna postać nabiera zupełnie nowego, symbolicznego znaczenia, dając twórcom skrzydła do przekazywania idei i krytyki społecznej.

Nosferatu. Źródło: www.tdg.ch

Dramat – wampir też człowiek

Film „Dracula” z 1932 roku w reżyserii Toda Browninga przedstawia wampira, który nie jest już tylko przerażającym, krwiożerczym demonem, jak jego niemiecki poprzednik Nosferatu. Tak samo starszy o 60 lat „Dracula” Francisa Forda Coppoli z 1992 roku jest inteligentną, świadomą istotą, daleką od ludycznej wizji demonów. Zrzucono stare kajdany wcześniej zdefiniowanego gatunku. Po kilkudziesięciu latach ewolucji nasz bohater posiada ściśle ludzkie emocje, a także zna zasady i wartości moralne. Coppola nie kombinuje, nie eksperymentuje. Jego Vlad nadal ma kły, bladą cerę, jest archaiczny, co w tym wypadku kreuje aurę mrocznej baśni. Baśni, w której króluje romantyczna miłość gotycka, jak i seksualna.

Tutaj Dracula w swej najlepszej formie (po odżywieniu się) jest przystojnym, wyrafinowanym arystokratą, który z łatwością bryluje w towarzystwie. Ta pozornie drobna zmiana w wyglądzie postaci drastycznie wpływa na stosunek widzów do wampira. W zamyśle Stokera miał on być zbyt odrażający, by przemówić do kogokolwiek, kto nie jest uwięziony przez jego moc hipnozy. Przyczyny popularności takiego wizerunku mogą być dwojakie. Widzom łatwiej jest nawiązać relację z antagonistą, który wygląda jak człowiek, a potwór w przebraniu, który potrafi wtopić się w społeczeństwo, jest groźniejszy niż ten, który przez swój odrażający wygląd jest uwięziony w cieniu.

Coppola ożywia potężną więź między Miną a Draculą wprowadzoną przez „Nosferatu” i eskaluje ją do wyrafinowanego romansu, uzupełnionego o wielowiekową historię i nowe pochodzenie złego hrabiego. U Stokera hrabia przyjeżdża do Londynu, by zyskać łatwy dostęp do ofiar. U Coppoli poszukuje on Miny Harker, którą uważa za reinkarnację swej tragicznie zmarłej przed wiekami żony. Goni za miłością swego życia i tylko ona nadaje jego egzystencji sens. Tradycyjny motyw pogoni za krwią zostaje stłumiony. W iście romantycznym duchu Vlad nie atakuje Miny, chociaż wiemy, że może. Zamiast tego zaleca się do niej, aż ta błaga go, by uczynił ją nieśmiertelną, aby mogła być z nim na zawsze. On, płacząc, odpowiada: „Kocham Cię zbyt mocno, aby Cię potępić”.

Dracula nie jest złą siłą, lecz zakochanym mężczyzną, który jest gotów poświęcić swoją szansę na połączenie z utraconą żoną, aby zapewnić jej to, co jest dla niej najlepsze. Odpowiedzialność za przemianę Miny w wampira nie spoczywa na hrabim, lecz na niej samej, a decyzję tę dziewczyna podejmuje z miłości do niego. Wrażliwa, kochająca postać Draculi Coppoli wzbudza sympatię widza bardziej niż poprzednie wersje wampira. Podły, nietykalny stwór stał się tragicznym, demonicznym kochankiem. Śmierć Draculi nie jest więc zwycięstwem dobrej siły, która wyzwala ludzkość od satanistycznego zła. Jest natomiast aktem miłości z ręki Miny, która uwolniła duszę potępionego kochanka, by mógł spokojnie spocząć.

Płaczący Dracula. Źródło: film-grab.com

Stoker dał wampirom kły, a Annie Rice duszę i serce. Filmowa adaptacja powieści „Wywiad z wampirem” przedstawia problematykę subiektywnej moralności oraz świadomości egzystencjalnej natury życia. Przedstawiając wampiry u szczytu ich bogactwa, zgromadzonej wiedzy i nieziemskiej doskonałości, film ten jest momentami równie bolesny, co piękny. Tutaj nie ma Draculi. Jest Luis, który po 200 latach rozwodzi się nad swoim życiem śmiertelnym, jak i tym wiecznym.

Mężczyzna opowiada, jak stał się wampirem z rąk urokliwego i złowrogiego Lestata i jak został, wbrew własnej woli, indoktrynowany do wampirzego stylu życia. Jego historia rozwija się i płynie przez ulice Nowego Orleanu, pokazując nam kluczowe momenty, jak odkrycie zagubionego dziecka 
– Claudii. Nie chcąc jej skrzywdzić, Luis pociesza dziewczynkę ostatnim tchnieniem człowieczeństwa, które w sobie ma. Jednak Lestat czyni z Claudii wampira, zamykając jej kobiecą pasję, wolę i inteligencję w ciele małego dziecka. Louis i Claudia rozpaczliwie szukają swojego miejsca i innych, którzy ich zrozumieją, oraz kogoś, kto będzie wiedział, czym i dlaczego są.

Choć może się wydawać, że jest to po prostu ekscytująca i gotycka, nadnaturalna przygoda, „Wywiad z wampirem” zawiera w swej narracji również wiele elementów filozoficznych i metafizycznych. Jednym z głównych wątków jest dylemat dotyczący natury dobra i zła. Louis nieustannie zadaje sobie i innym pytanie, czy jest naprawdę potępiony i niegodziwy, ponieważ jest wampirem. Przez całe swoje życie zmaga się ze sprzecznymi uczuciami – wampirzym instynktem zabijania i ludzkim poczuciem winy. Na wiele sposobów życie Louisa można odczytać jako dążenie do osiągnięcia statusu nadczłowieka Nietzschego, w którym jednostka musi pokonać społeczeństwo, kulturę i samego siebie (w przypadku Louisa jest to wampirzy instynkt), aby uzyskać prawdziwą autentyczność i pełną kontrolę nad sobą.

Wesoła rodzinka czy nieszczęśliwcy zawieszeni pomiędzy życiem a śmiercią? 
Źródło: filmweb.pl

Komedia – kto powiedział, że śmiech to nie domena wampirów

Na bal groteski zapraszają „Nieustraszeni pogromcy wampirów” (w amerykańskiej wersji: „Przepraszam, ale pańskie zęby tkwią w mojej szyi”) Romana Polańskiego. Jest to swoisty pastisz horrorów, pewna gierka gdzieś tam pośród śniegów Transylwanii. Przerysowane jest tutaj wszystko: idea wielkiej (i wiecznej) miłości nieogarniętego Alfreda i naiwnej Sary, śmierć nieoznaczająca końca (😉), dramatyczne zwroty akcji, profesor stylizowany na Alberta Einsteina, gdyby ten grał w komediach lat 30. Jego misją jest ściganie i eliminacja wampirów… No właśnie, wampiry. O takim wampirze żadna nie marzy. Polański wykreował istoty co prawda mniej lub bardziej inteligentnie myślące czy dedukujące, lecz przede wszystkim komiczne, które należy traktować z przymrużeniem oka. Parodiowane są tutaj wszelkie stereotypy lub cechy, które kiedykolwiek mogłyby się wydawać elokwentne i sensualne.

Hrabia von Krolock w swoim gotyckim zamku emanuje arystokratycznym wychowaniem i postawą „no-nonsense”. Wampir nie jest jednak w stanie autentycznie przerazić, gdy uświadomimy sobie, że w rzeczywistości jest on pokracznym Frankensteinem, czyli zlepkiem: kreacji wizualnej z Hammer Horroru (wytwórni znanej z gotyckich horrorów), stroju Beli Lugosiego (pierwszego filmowego Draculi) i imienia z „Nosferatu” Murnaua. Jego syn, Herbert, zdecydowanie wychodzi poza konwencję, gdyż jest wampirem homoseksualnym. Mimo że potraktowano jego wątek jako jeszcze bardziej komediową odskocznię od groteskowej całości, to nie oszukujmy się, nieheteroseksualny męski wampir jest dość niespotykanym tworem popkulturowym.

Ekscentryczna scenografia kontrastuje z surowymi krajobrazami skutymi lodem wśród wzgórz oraz tajemniczym półmrokiem skradającym się pomiędzy zamkowymi filarami. Prześmiewcze jest również zakończenie, w którym profesor nieświadomie wywozi wampiry w świat, mimo że jego życiową misją było zwalczanie wszelkiego zła.

Herbert uwodzący Alfreda w „Nieustraszonych pogromcach wampirów”. Źródło: filmweb.pl

No dobra, „Zmierzch” nie jest z założenia komedią, a wręcz przeciwnie, lecz społeczeństwo dokonało swojego napiętnowania i na samo wspomnienie o młodzieżowej sadze o zakochanych wampirach u wielu pojawi się prześmiewczy uśmieszek. Może to kwestia występujących w historii silnie konserwatywnych poglądów (aborcja na nie, stosunek przedmałżeński na nie, pary homoseksualne na nie), przeterminowanego pomysłu na fabułę, naiwności, cringe’u, konkretnej grupy docelowej, jaką są nastolatki myślące o niebieskich, a może raczej krwawych migdałach, desperackiej i nieudanej próby uczynienia z tej produkcji horroru? W końcu twórcy zamiast wzbudzać współczucie czy obawę, wywołują mimowolne parsknięcie ironicznym śmiechem. „Złowrogość” atakujących, mieniących się w słońcu, wegetariańskich wampirów nie powoduje napięcia, a pobłażliwe wywrócenie oczami. Nawet ponure scenografia oraz zdjęcia i wstrzemięźliwe aktorstwo na nic się nie zdały.

Czuję się nieswojo, patrząc na „Zmierzch” bez niebieskiego filtra. 
Źródło: twitter.com

Chciałabym tu krótko wspomnieć o produkcji ogłoszonej przez 
The Guardian „najlepszą komedią roku”. „Co robimy w ukryciu” jest przepełnione humorem po wszystkie brzegi. Tym słownym, jak i wizualnym i konceptualnym. W tym paradokumencie wampiry będące zwykłymi kolesiami z sąsiedztwa oprowadzają nas przez sferę popkulturowych stereotypów i ikon wampirów. Umowa o niepożeraniu ekipy filmowej zostaje dotrzymana, a my otrzymujemy opowieści z wampirzego uniwersum. Bohaterowie potwierdzają lub zaprzeczają ludowym wierzeniom dotyczącym ich gatunku. To trochę takie przeniesienie ich problemów w realia XXI wieku. Chociażby nie mają odbicia w lustrze, co powoduje powracające dylematy modowe, gdyż nie widzą, jak wyglądają.

Można zaobserwować łaknące zapotrzebowanie audiencji na ten hybrydowy gatunek, gdzie łączy się tradycję z nowatorstwem, ludowe wierzenia ze stereotypami, a także absurdalny humor z ezoteryczną tematyką. Mimo przerażających i makabrycznych tematów „potworne” postacie są ośmieszane i sprowadzane do banału, niekiedy aż do granic możliwości, wywołując nieposkromiony śmiech.

Kapela z sąsiedztwa. Źródło: filmweb.pl

Zakończenie – nieśmiertelność

Ironicznie, wampir nie jest w stanie ukazać się w lustrze, jednak jest on niesamowitym odbiciem naszego społeczeństwa, które zasiada na widowni. Jest on taką migawką różnych czasów w formie potwora. W miarę, jak zmieniały się lęki i obawy, potrzebowaliśmy je upakować w formę quasi-człowieka, gdyż wtedy łatwiej jest nam się ścierać z wrogiem. Ta trwała postać filmowa pozostaje płynna w swej psychologii, motywacji, seksualności i estetyce, aby nieustannie dopasowywać się do zmieniających się zainteresowań aktualnej kultury popularnej. Wygląda na to, że wampiry nigdy nie zginą.

Milena Debrovner

sobota, 23 października 2021

Licencja na przewidywanie. O schematach w „Bondzie”

Źródło: filmweb.pl

Każdą historię o Bondzie możemy porównać do meczu piłki nożnej. Nie chodzi tu o przypadkowy mecz, gdzie niewiadomą jest, kto wygra. W rozgrywce pomiędzy drużyną najlepszą, międzynarodową, a jakąś małą, lokalną, wszyscy wiemy, kto zwycięży, jakie będą reguły i zasady na boisku. Jaki jest więc sens oglądania tego meczu? Przyjemnością będzie obserwowanie, jakich mistrzowskich zagrań i sztuczek użyje lepsza drużyna, by pokonać przeciwników. To samo zjawisko nam towarzyszy przy czytaniu lub oglądaniu zmagań agenta 007.

James Bond jest obecnie popkulturową ikoną szpiegowskiego kina akcji. Postać została powołana przez Iana Fleminga i jest głównym bohaterem sagi o misjach agenta 007. Umberto Eco szczegółowo poddał analizie formułę narracyjną, którą Fleming zastosował we wszystkich powieściach o Bondzie. Strategię, którą Eco uważa za podstawę sukcesu sagi 007. Wydawać by się mogło, że ogrom inwencji twórczej, kreacji, błyskotliwych i niespotykanych dotąd zwrotów akcji, które nieustannie zaskakują widza, jest jedynym przepisem na sukces danej historii. Nic bardziej mylnego. „Bond”, książkowy czy filmowy, zawiera nie tylko szereg powtarzających się, charakterystycznych motywów, lecz również cała oś akcji opiera się na schemacie – pewnej grze przesądzonej, banalnej treści.

Na ekranie napotykaliśmy stałe sekwencje tytułowe, „dziewczyny Bonda”, megalomańskie czarne charaktery, misje od M, gadżety Q, flirt z Moneypenny, bronie, samochody, spotkania z sojusznikami, sceny pościgów, międzynarodowe lokacje czy nieśmiertelne teksty, jak „Bond, James Bond” i (martini) „wstrząśnięte, niezmieszane”. Jednak proza Fleminga sięga głębiej, jeśli chodzi o mechanizm powtarzalności i pewnej dozy przewidywalności.

Słynna sekwencja z lufą pistoletu. Źródło: screenrant.com

Powieści Fleminga są skonstruowane na zasadzie kontrastu, co oczywiście wzbudza większe zainteresowanie u odbiorcy. Dodatkowo pozwala na pewną stałość poprzez zminimalizowanie zmian. Opozycje te są przedstawione jako:

A. Bond — M
B. Bond — Czarny Charakter
C. Czarny Charakter — Kobieta
D. Kobieta — Bond
E. Wolny Świat — Związek Radziecki
F. Wielka Brytania — Kraje nieanglosaskie
G. Obowiązek — Poświęcenie
H. Chciwość — Ideał
I. Miłość — Śmierć
J. Improwizacja — Planowanie
K. Luksus — Wyrzeczenia
L. Natura wyjątkowa — Umiar
M. Perwersja — Niewinność
N. Lojalność — Nielojalność

Relacja Bonda z M prezentuje się jako podrzędność i nadrzędność, gdzie to M dysponuje wszystkimi informacjami i powierza zadania. Bond zawsze reprezentuje męskość i urodę w przeciwieństwie do Czarnego Charakteru, którego brzydota i aseksualność jest elementem stałym. Dodatkowo przychodzi on na świat w strefie etnicznej obejmującej kraje słowiańskie, Europy Środkowej lub basenu Morza Śródziemnego. Relacja ta reprezentuje sumę opozycji punktów E – N, gdzie Bond jest nośnikiem wszelkich przeciwstawnych cech. Szczególnie wyróżnia go lojalność wobec brytyjskiego wywiadu, anglosaski umiar kontrastujący z ekscesami, wybór wyrzeczenia i poświęcenia przeciw ostentacyjnemu luksusowi, improwizacja kontra chłodne planowanie skazane na klęskę, ideał ponad chciwością.

Nie ma agenta 007 bez towarzyszącej mu Kobiety. Jest ona schematem samym w sobie, gdzie opisuje się ją jako piękną i dobrą, lecz z powodu ciężkich doświadczeń za młodu stała się nieszczęśliwa, oziębła i nieufna. Te traumatyczne doświadczenia w jakiś sposób przyczyniły się do jej zależności z Czarnym Charakterem, a w momencie rozgrywania akcji jest przez niego w jakiejś formie tyranizowana. Jednak dzięki spotkaniu z Bondem Kobieta stanie się znów pełna życia. Agent 007 zostanie jej kochankiem, jednak na koniec ją straci. Tak jest, Bond traci wszystkie Kobiety z własnej lub cudzej woli.

Pierwsza powieść o Bondzie z okładką wydana w 1960 roku, zanim Sean Connery został obsadzony jako Bond. 
Źródło: Jeremy Crawshaw – Flickr

W książkach Fleminga gry hazardowe mają kluczowe i symboliczne znaczenie. Bond i podczas partyjki, i w ostatecznym rozrachunku zwycięży z Czarnym Charakterem. Zresztą cała powieść jest grą, a jej struktura opiera się na macie w ośmiu posunięciach, które prezentują się następująco:

A. M wykonuje ruch i daje zlecenie Bondowi.
B. Czarny Charakter wykonuje ruch i pojawia się przed Bondem.
C. Bond wykonuje pierwszy ruch i daje pierwszego mata Czarnemu Charakterowi – albo Czarny Charakter daje pierwszego mata Bondowi.
D. Kobieta wykonuje ruch i pojawia się przed Bondem.
E. Bond podporządkowuje sobie Kobietę: zostaje jej kochankiem lub zaczyna ją uwodzić.
F. Czarny Charakter więzi Bonda (z Kobietą albo bez lub każde oddzielnie).
G. Czarny Charakter torturuje Bonda (czasami również Kobietę).
H. Bond pokonuje Czarny Charakter (zabija go lub jest obecny przy jego zabiciu).
I. Bond rekonwalescent przeżywa romans z Kobietą, którą następnie utraci.

Ten schemat pozostaje niezmienny w tym sensie, że wszystkie elementy są zawsze obecne. Kolejność posunięć nie zawsze musi być taka sama oraz mogą występować różne ich warianty. Na przykład „Goldfinger” jest skonstruowany według schematu BCDEACDFGDHEHI. Poszczególne elementy też nie zawsze interpretujemy dosłownie. Chociażby tortury – nie muszą być fizycznym cierpieniem, a mogą być przedstawione jako bolesna ucieczka.

Obok podstawowych posunięć występują już bardziej zindywidualizowane elementy poboczne, które wzbogacają akcję w nieprzewidziane sytuacje, nie zmieniając jednak przy tym stałego schematu. Dodaje to atrakcyjności poszczególnym częściom, lecz nie jest to przykład jakiejś niesamowitej fantazji i polotu, bo finalnie i tak suspens wynika z sekwencji zdarzeń całkowicie przewidywalnych.

Jak to więc działa, że bondowskie historie szpiegowskie, pełne akcji, zdobyły globalną sławę, przyciągając masę czytelników i odbiorców? Przecież są to opowieści do bólu przewidywalne, niczym niezaskakujące przez kolejne tomy czy filmy. Według Eco to właśnie powtarzalność schematu przyczyniła się do sukcesu serii o agencie 007. Dzięki stale przestrzeganej rutynie odbiorca ma poczucie obcowania z czymś poznanym, a to z kolei nie wymaga skupienia czy dogłębnego oswajania się. Mimo że wszyscy dokładnie wiemy, jakimi zasadami rządzą się „Bondy” oraz jak się zakończą, to dzięki wyżej wspomnianym wątkom pobocznym oraz stosowaniu inwersji w schemacie (jak w przykładzie „Goldfingera”), nie będziemy znudzeni czy obarczani ciągłą powtarzalnością.

Źródło: filmweb.pl

Faszyzm, rasizm, cynizm, seksizm, kult wyjątkowej jednostki, kult przemocy, sadyzm, snobizm, erotomania czy zgorszenie moralne to oskarżenia padające w kierunku poprzednich serii. Jednakże popularność kina bondowskiego i żywotność agentów 007 wynika z tego, że każdy z nich odbijał aktualną wówczas rzeczywistość. W kinie przełomową erę Bonda rozpoczęło „Casino Royale” z Danielem Craigiem. Nie mówię, że schemat został całkowicie zduszony, gdyż dalej występują chociażby podstawowe posunięcia, a bohater jest błyskotliwym, wyedukowanym, wytrenowanym do każdego zadania zawodowcem, lecz widać pewne dopasowanie do realiów XXI wieku. Na przykład kobiety pojawiły się z bardziej rozbudowanymi historiami, dominując na ekranie i wprowadzając coś nowego. Przez lata M była przecież Judi Dench. Moneypenny zaś przestała być podkochującą się w Bondzie sekretarką, a stała się postacią niezależną od agenta 007 czy motylków w brzuchu.

Craig sprawił, iż Bond stał się bardziej ludzki. To już nie jest ta sama, nieco przerysowana postać męskiego cwaniaka, jak kreacja Moore’a czy Connery’ego, którzy za nic mieli konwenanse obyczajowe. Agent Craiga to czasami emocjonalny wrak, raz po raz solidnie obrywający, zdradzany i ścigany jak zwierzyna. Ma zarysowaną emocjonalną stronę. Nie jest on tylko idealną maszyną do zabijania w rękach MI6, ale przede wszystkim człowiekiem z krwi i kości, który czasem ignoruje polecenia, snuje refleksje, zakochuje się, cierpi, mści się, a kiedy jest już wyczerpany, po prostu idzie na emeryturę. W „Nie czas umierać” widzimy konsekwentne pokłosie tych zmian. Jamesa Bonda pozbawiono prawie wszystkiego, nawet jego słynnego numeru.

Jaka przyszłość czeka bondowskie uniwersum? Widzowie będą potrzebować nowej twarzy, która stanie się symbolem serii. Twarzy, która będzie nośnikiem nowych ideologii, a może i nawet nowych schematów? Jedni dopasowują aktorów pod to, co już nam jest znane, zaś inni sugerują, że czas przerwać bondowski ciąg z białym, heteroseksualnym, anglosaskim mężczyzną. Na dużym ekranie 007 był zawsze zastępowany przez nowszy model. Dopóki wpływy z tego tytułu będą rosły, zapewne nie zamierza on w najbliższym czasie zniknąć z rynku.

Milena Debrovner

Na podstawie: Umberto Eco „Struktury Narracyjne u Fleminga”

Dlaczego oglądamy „Squid Game”?


Koreański serial stał się najchętniej oglądanym serialem w historii Netflixa. „Squid Game” to opowieść o grupie ludzi z dużymi problemami finansowymi, którzy decydują się wziąć udział w niebezpiecznej grze. Niestety, decydując się na rozgrywkę, nie zdają sobie sprawy, że najważniejszą stawką w grze jest ich własne życie. Brzmi banalnie? Może trochę, a jednak historia pociągnęła za sobą tłumy oraz doprowadziła serial na sam szczyt. Dlaczego oglądamy „Squid Game”? Co sprawiło, że serial podbił świat?

Na pewno jedną z pierwszych rzeczy, która nas przyciąga do serialu (choć zapewne nie w każdym przypadku), jest fakt, że to kino koreańskie. Osobiście wiele razy spotkałam się z nieprzychylnym nastawieniem do 
„Squid Game” ze względu na kraj produkcji. Niektórzy nie lubią wychodzić ze swojej strefy komfortu i wolą pozostać przy najpopularniejszym dla nas kinie polskim bądź amerykańskim. Myślę jednak, że prawdziwi kinomaniacy są otwarci na wszelkiego rodzaju propozycje, bez względu na kraj pochodzenia produkcji, a wręcz lubią oderwać się od kina, które najczęściej nas otacza. Można powiedzieć, że aż do premiery „Squid Game” koreańskie seriale nie były zbytnio zauważalne. Teraz, wchodząc na główną stronę Netflixa, od razu rzucają nam się w oczy seriale typu: „Alice in Borderland”, „My name” czy „Zajęcia pozalekcyjne”, ponadto zdobywają bardzo dobre oceny. Podobna sytuacja miała miejsce, gdy widzów Netflixa pochłonął „Domu z Papieru”. Niemal od razu na platformie popularnością zaczęły cieszyć się „Uwięzione” czy „Szkoła dla elity”. Jaki z tego wniosek? Możemy kochać amerykańskie seriale, które najczęściej do nas trafiają i jest ich chyba najwięcej, ale intryguje nas to, co inne. Pragniemy nowości i czegoś co nas zaskoczy, a „Squid Game” sprostał wyzwaniu.


Serial cechuje się wyjątkowym i niepowtarzalnym klimatem. Może wydawać się nieco „spowolniony”, ponieważ niektóre sceny są znacznie dłuższe, niż powinny być, ale w przypadku „Squid Game” taka forma jest jak najbardziej wskazana. Sprawia, że widz podczas oglądania może delektować się przedstawionym widowiskiem. Pozwala skupić się na detalach, bez których efekt końcowy nie byłby taki sam. Długie dialogi, nawiązania do gier z dzieciństwa, poruszanie codziennych problemów, dziecięca muzyka budząca grozę, nietypowa scenografia, stopniowo rosnące napięcie i niespodziewane zwroty akcji, które sprawiają, że łapiemy się za głowę. Każdy szczegół jest elementem wielkiej układanki, która sprawia, że leżący przed telewizorem widz z trudem idzie spać bez powiedzenia sobie „Jeszcze tylko jeden odcinek”, i wcale nie zaczynamy się nudzić przy tym kolejnym odcinku, bo akcja tylko nabiera tempa.


A co z obsadą? Chyba większość serialomaniaków spotyka się z aktorami po raz pierwszy. Myślę, że tylko zainteresowani serialami koreańskimi mogli zdecydować się na obejrzenie „Squid Game” ze względu na to, że gra tam aktor, którego lubią. W serialu poznajemy między innymi: Jung-Jae Lee w roli Gi-huna, Hae-soo Parka w roli Sang-woo, Yeonga-su Oh w roli II-nam i Ho-yeon Jung w roli Sae-byeok. Przedstawiany nam jest los każdego z bohaterów. Ich codzienne życie, rodzina i przyjaciele, a przede wszystkim dowiadujemy się, w jakie kłopoty się wpakowali przez swoją sytuację finansową. Czy można się z nimi utożsamiać? Z pewnością tak, sprawiają wrażenie bardzo ludzkich. Wywołują w nas wiele różnych emocji. Jednym współczujemy, drugich nienawidzimy, a jeszcze innych uwielbiamy. Czy można się do nich przywiązać? Oczywiście, że tak, o ile jesteśmy przygotowani na to, że wszyscy po kolei zginą. Moim zdaniem aktorstwo w „Squid Game” stoi na naprawdę wysokim poziomie, a patrząc na to ilu widzów zyskał serial, chyba nie jestem jedyną osobą, która podziela to zdanie.

Jesteście fanami „Squid Game” i zdenerwowało was zakończenie? Spokojnie! Nie martwcie się, bo bardzo możliwe, że czeka nas kolejny sezon. Reżyser serialu, Dong-hyuk Hwang, w wywiadzie dla „Variety” wypowiedział się na temat kontynuacji serialu: „Nie opracowałem dobrze planów na drugi sezon. To trochę męczące, ale jeśli miałbym go stworzyć, to na pewno nie sam. Rozważyłbym zatrudnienie grup scenarzystów i chciałbym mieć wielu doświadczonych reżyserów”. Nie jest to ani potwierdzeniem, ani zaprzeczeniem kontynuacji, ale patrząc na to, jaki sukces osiągnął serial, chyba możemy spodziewać się drugiego sezonu. Nie stanie się to prędko, ponieważ nie napisano jeszcze scenariusza, ale ja mocno kibicuję, aby powstał kolejny sezon. A co wy myślicie? Powinni kontynuować serial? Czy waszym zdaniem zakończył się, jak należy? Jesteście fanami „Squid Game”?

Michaela Kunda

piątek, 8 października 2021

Nowy „Matrix” coraz bliżej. Co wiemy o nadchodzącej części?

Keanu Reeves jako Neo w „Matrix Zmartwychwstania

Neo wyglądający jak John Wick i Yahya Abdul-Mateen II zastępujący Laurence’a Fishburne’a w roli Morfeusza. Czym jeszcze zaskoczy nas najnowszy „Matrix Zmartwychwstania”? Na te pytanie będziemy znali odpowiedź już 16 grudnia, bo właśnie na ten dzień zapowiadana jest premiera najnowszego dzieła Lany Wachowski.

Wielu fanów żyło w przekonaniu, że czwarta część „Matrixa” będzie prequelem i przedstawi nam losy bohaterów w przeszłości. Między innymi dlatego, że po zakończeniu części „Matrix Rewolucje” trudno wyobrazić sobie dalszy ciąg zdarzeń z głównymi bohaterami. Spekulacje te powstały również z powodu pojawienia się Yahyi Abdula-Mateena II w gronie obsady. Niektórzy widzowie zakładali, że aktor wcieli się w rolę Morfeusza w młodości. Teoria ta została jednak dość szybko obalona. Chociażby ze względu na to, że odtwórcy postaci Neo i Trinity pozostali tacy sami. Ponownie zobaczymy na wielkim ekranie Keanu Reevesa w roli Neo oraz Carrie-Anne Moss w roli Trinity. Oficjalnie Keanu Reeves podczas wizyty w programie „The One Show” w BBC rozwiał wszelkie wątpliwości na temat prequela. Zapytany przez prowadzącego o to, czy film będzie rozgrywał się w przeszłości, aktor odpowiedział: „Nie, żadnych powrotów do przeszłości”. Keanu Reeves w programie wspomniał również, że „Matrix 4” to „piękny scenariusz i inspirująca historia miłosna. To zupełnie nowa historia o przebudzeniu. Będzie w niej także miejsce na znakomite sekwencje akcji”. Zapowiada się ciekawie. Ale co z Morfeuszem? Laurence Fishburne wypowiedział się wprost na temat braku udziału w filmie: „Nie zostałem zaproszony. Może dzięki temu napiszę kolejną sztukę. Życzę im jednak powodzenia. Mam nadzieję, że film będzie świetny”. Śledząc instagrama Yahyi Abdula-Mateena II, oficjalnie wiemy, że to on wcieli się w rolę Morfeusza w nowej części „Matrixa”. Aktor zamieścił zdjęcie z planu z podpisem „Morfeusz” oraz hasztagiem #TheMatrixMovie. Dlaczego aktor grający Morfeusza został zmieniony? Tego nie wie nikt. Być może wiąże się to z wizją reżyserki i w pewien sposób zostanie wyjaśnione w filmie, lub po prostu Lana Wachowski nie była w pełni zadowolona z gry aktorskiej Fishburne’a i w nowej odsłonie postanowiła zastąpić aktora. Druga teoria jest raczej wątpliwa, ale kto wie? Powodów może być wiele i nic nie wskazuje na to, że w najbliższym czasie dowiemy się prawdy. Pozostaje mieć nadzieję, że sensowną odpowiedź dostaniemy w kinie.

Yahya Abdul-Mateen II jako Morfeusz w „Matrix Zmartwychwstania”

Jakiś czas temu pojawił się oficjalny zwiastun nowego „Matrixa”. W zwiastunie widzimy Neo przebywającego w „normalnym świecie”, który jest na spotkaniu z psychiatrą i opowiada mu o snach, które „nie były tylko snami”. Później bohater spotyka w kawiarni Trinity, która chyba go rozpoznaje. W dalszej części zwiastuna pojawia się również Morfeusz oferujący czerwoną pigułkę, sceny akcji, walki oraz tajemnicza niebieskowłosa kobieta. W skrócie wszystko, co typowe dla „Matrixa”. Cała reszta fabuły pozostaje wielką tajemnicą. Nie wiemy, co spotka bohaterów, i jakim cudem po zakończeniu trzeciej części powstała kolejna, będąca sequelem. Z pewnością wielu fanów produkcji sióstr Wachowskich nie cieszy się wraz z nadejściem kolejnej części. Wielu uważa, że trylogia od początku do końca była fenomenalna i niepotrzebnie wracać do tego, co już było. Część widzów cieszy się na nowego „Matrixa” z powodu postępu techniki. Film szokował swoimi efektami w latach 90. Trudno sobie wyobrazić, jak spektakularnego widowiska możemy się spodziewać w obecnych czasach, kiedy efekty specjalne przewyższają nasze oczekiwania i wciąż ewoluują. Niezależnie od tego, jakie kto ma odczucia co do nadejścia czwartej części „Matrixa”, niewątpliwie każdy fan produkcji będzie obecny w kinie. Ja na pewno! A jakie są wasze odczucia co do grudniowej premiery filmu? Cieszycie się czy wolelibyście, żeby kolejna część nie powstawała?

Michaela Kunda

środa, 29 września 2021

Jak zbudować relację z postacią? Burzenie czwartej ściany w imię intymności na przykładzie „Fleabag”

Zdjęcie: Prime Video

W serialu „Fleabag” my, widzowie, jesteśmy niczym najlepsi przyjaciele głównej bohaterki. Poprzez kontakt wzrokowy z kamerą czy bezpośrednie zwroty do odbiorcy nasza Fleabag niczego nie buduje. Ona wręcz burzy czwartą ścianę, zapraszając nas do historii poprzez kreowanie zażyłości i bliskości. Niszczy, by tworzyć związek między narracją a intymnością. Jednak zanim zabierzemy się za destrukcję, może zobaczmy, czym ta cała czwarta ściana jest i jaką ma genezę.

Koncepcja czwartej ściany pochodzi z teatru, od jego zarania. Wyobraźmy sobie, jak wygląda scena. Jest umiejscowiona pomiędzy trzema ścianami, które są uzupełnione czwartą ­– powstałą w sferze naszej wyobraźni, oddzielającą aktorów od publiczności i definiującą relację miedzy nimi. Zaczęła padać już w czasach antycznego teatru greckiego, a kilka stuleci później twórcy renesansowi powracali do tych technicznych korzeni tworzenia. Dokonywał tego na przykład sam William Shakespeare. Było to również popularne w dziełach postmodernistycznych, do których zaliczyć można zarówno trudne w odbiorze powieści, jak i kreskówki. Gdy nastała era sztuki filmowej, poprawnie przeprowadzony zabieg burzenia czwartej ściany skradł serca widzów. Być może mała częstotliwość stosowania dodaje tej technice wyjątkowości. W końcu niepospolite jest widzieć, jak ta konceptualna bariera upada, a postać akceptuje swą fikcyjność, zwracając się bezpośrednio do widzów i uznając ich istnienie.

Zdjęcie: quora.com

Jedną z produkcji, kiedy podczas seansu doświadczyłam wyjątkowo przemyślanego i niebywale emocjonalnego burzenia czwartej ściany, jest „Fleabag” ­– brytyjski serial komediowo-dramatyczny emitowany w latach 2016–2019 na antenie BBC. Jest oparty na spektaklu, który stworzyła Phoebe Waller-Bridge wcielająca się w główną bohaterkę i na deskach teatru, i na ekranie. W tej historii podążamy za ciekawą, sarkastyczną, seksualnie wyzwoloną, tytułową Fleabag, która próbuje zrozumieć otaczający ją świat. Buduje wokół siebie barierę, by nie dopuścić do siebie świadków swej delikatności i obaw. Chyba że chodzi o nas, widzów. Tylko my jesteśmy jej powiernikami, wysłuchujemy jej wyznań oraz komentarzy odnośnie rzeczywistości, które na przemian rozdzierają serce i rozbawiają. By dopuścić nas do siebie, bohaterka intencjonalnie i bez skrupułów burzy tę mityczną czwartą ścianę, patrząc w kamerę i nawiązując z nami kontakt wzrokowy.

Fleabag, będąca narratorką historii, spośród wszystkich postaci jako jedyna ma zdolność przenikania ekranu w kierunku widza. Inni bohaterowie nawet nie słyszą i nie zauważają, że to robi. Prowadzi to do zbudowania relacji między nią a nami. Bardzo osobistej i intymnej. Przede wszystkim też wskazuje na świadomość bohaterki o naszym istnieniu lub idąc o krok dalej, ukazuje preferowanie nas. Kobieta świadomie i bezwstydnie dzieli się swoimi monologami i sarkastycznymi lub niestosownymi (z dużą ilością przekleństw lub dwuznacznego humoru) komentarzami właśnie z nami, a nie z innymi postaciami. Znamy prawdziwe oblicze Fleabag oraz jej opinie na temat życia i związków lepiej niż jej rodzina i bliscy. Poprzez jej zwracanie się do nas na „ty”, możemy rozumieć, że kamera funkcjonuje jako jeden, ogólny substytut dla każdej osoby, a nie jako medium, przez które bohaterka wchodzi w interakcję z każdym unikalnym widzem z osobna. Powyższa forma zwracania się do nas oraz fakt, że Fleabag nigdy nie ujawnia swojego prawdziwego imienia, pozostawia szerokie pole do interpretacji czy spekulacji.

Fleabag i niezręczna kolacja z rodzinką. Zdjęcie: nofilmschool.com

Burzenia czwartej ściany dokonuje się z wielu powodów. Na przykład może służyć do łączenia się z widzami oraz angażowania ich lub do wywoływania śmiechu, jeśli ma zastosowanie jako narzędzie komediowe. Jednak przy braku ostrożności może to również przynieść efekt odwrotny. Jeśli burzenie czwartej ściany nie wydaje się celowe, jest zbyt intensywne lub za bardzo subtelne, doprowadzi do większego dystansu z publiką oraz jej frustracji, oznak amatorszczyzny i zakłócenia tempa historii. Dlatego niszczenie lub utrzymywanie czwartej ściany powinno być zawsze wykonywane w sposób świadomy i precyzyjny.

W „The Office” zburzenie czwartej ściany było potrzebne do stworzenia realistycznej (fikcyjnej) parodii dokumentalnej współczesnego amerykańskiego życia biurowego. Tym, co łączy obie produkcje, jest wykorzystanie czwartej ściany jako narzędzia komediowego lub sposobu na przełamanie niezręczności scen. „Fleabag” jest wypełniony intensywnymi i niewygodnymi momentami, lecz dzięki rozmowie z nami, niezręczne milczenie zostaje przerwane, a zakłopotanie jest (subiektywnie) uzasadniane komentarzem Fleabag. Podczas sceny rodzinnego obiadu wypełnionego napięciem, a przede wszystkim ludźmi, którzy wydają się zmuszeni do wspólnej zabawy, przerywając sceny i zwracając się do kamery, bohaterce udaje się sprawić, że biesiada będzie bardziej znośna. Poprzez użycie ironii i sarkazmu Fleabag odpiera bolesne uczucia. Humor to jej mechanizm radzenia sobie z krzywdą.

Jednak dla Fleabag jest to coś więcej niż dzielenie się zabawną uwagą. Kobieta wydaje się potrzebować widzów, jakby bez nas sobie nie poradziła. Phoebe Waller-Bridge wyjaśniła, dlaczego zburzenie czwartej ściany jest tak ważne dla jej postaci: „Fleabag zawsze występowała przed kamerą, aby odwrócić uwagę zarówno swoją, jak i publiczności od jej nieszczęścia [...]. Jej celem było zabawianie Ciebie, aby nigdy nie mogła stać się ofiarą obawy, że Cię znudzi”. Bohaterka chce nas oczarować i wykorzystuje nas, aby jej własne życie było interesujące. To sposób Fleabag na wyznanie swoich prawdziwych myśli, by pomóc nam lepiej ją zrozumieć. Potrzebujemy tych momentów bezpośredniego przemówienia, aby wypełnić luki, a to sprawia, że kobieta nie jest postacią zamkniętą na widza.

Fleabag, siostra i mental breakdown. Zdjęcie: adrianvstheworld.com

Czwarta ściana, mogąca tworzyć dystans między nami a Fleabag, w rzeczywistości tworzy separację między nią a jej rodziną za każdym razem, gdy bohaterka z nami rozmawia. Jest to podkreślone pracą kamery ­– użyciem małego skupienia (kiedy Fleabag zwraca się do nas, ludzie w tle stają się rozmyci). Odwrócenie twarzy do kamery oznacza odwrócenie się od własnej rodziny lub przyjaciół. Dlatego czwarta ściana tworzy zupełnie nową separację.

Podczas sceny sesji psychologicznej Fleabag wykonuje akt dosłownego wspominania nas, który wiele znaczy. Na pytanie, czy ma jakichś przyjaciół, odpowiada „tak”, mrugając do kamery i mówiąc „zawsze tam są”. W ciągu kilku sekund staje się jasne, że postać Waller-Bridge jest świadoma w swej narracji obecności, do której się odwołuje i określa ją jako zbiorową, a nie indywidualną. Ponieważ jesteśmy częścią życia Fleabag, intymność powoduje również pewien dyskomfort, szczególnie podczas scen, w których wolimy odwrócić wzrok. Chociaż sama chwila może być dla bohaterki bolesna lub wstydliwa, stara się ona, aby była również interesująca dla widza, zapewniając odautorski komentarz. Ta bezbronna pozycja, w której stawia się Fleabag, budzi zaufanie i czyni z nas powierników. Wymaga to nie tylko z jej strony odwagi, ale także czegoś od publiczności. Aby stworzyć i utrzymać tę intymność, musimy być otwarci na przyjmowanie wszystkich tych informacji i akceptację jej postaci. Bycie częścią jej życia oznacza również uczestniczenie w niezbyt wspaniałych, a także tych niezręcznych chwilach.

Fleabag doznająca uduchowienia z powodu „hot” księdza. Zdjęcie: variety.com

Nigdy jej nie lekceważymy. Mimo że skrupulatnie buduje intymność i udowadnia, że jej na nas zależy, równie szybko niszczy tę delikatną bliskość i pokazuje, jak się nas wstydzi. W drugim sezonie spotykamy „hot” księdza, który po lepszym poznaniu Fleabag przejrzał ją. Przede wszystkim kapłan jest jedynym, który dostrzega bohaterkę burzącą czwartą ścianę, co fani zinterpretowali jako kogoś, kto faktycznie zwraca na nią uwagę. Niektórzy przypisują to księdzu mającemu nadprzyrodzone, „święte” sposoby na dotarcie do ludzi. Waller-Bridge ujawniła, że ​​chce, aby relacja Fleabag z nami była odzwierciedlona w relacji księdza z Bogiem, ponieważ obie postacie nieustannie czują, że są obserwowane przez obecność, której chcą się tłumaczyć i zwierzać, oboje mają swoich „wymyślonych” przyjaciół.

Kiedy przez moment ksiądz patrzy nam w oczy, dostrzegamy w tej scenie intymność, jak i dystans. Perfekcyjne połączenie niemożliwego. Zauważa on, jak bohaterka zwraca ku nam wzrok, i pyta ją o to, na co Fleabag odpowiada „to nic”. Widzimy tę wewnętrzną walkę w bohaterce, która jest zdezorientowana i nie wie, co myśleć o kapłanie, jej uczuciach do nas, i jak te dwa światy mają współpracować ze sobą. Czuje się zaskoczona i zażenowana tym, że została „przyłapana” na interakcji z nami. Tworzy to zmieszanie po stronie widza, gdyż kobieta jednocześnie nas pragnie i się wstydzi. „Bańka”, w której byliśmy z bohaterką, nagle pęka przez kapłana. To świadectwo tego, jak intymna i tajna była nasza relacja z Fleabag przez cały ten czas i jak od tego momentu musimy zarezerwować dodatkową przestrzeń dla trzeciej osoby. Jesteśmy koślawym, słabo komunikującym się, boleśnie surowym trójkątem wspólnej wiedzy, humoru i potrzeb, a fakt, że niektórzy z nas są fikcyjni, a niektórzy nie, nie umniejsza temu, jak intensywnie to wszystko się odczuwa.

Ksiądz zamierzający zaraz na nas spojrzeć. Zdjęcie: reddit.com

W finałowej scenie Fleabag, zamiast w dobrze nam znany sposób spojrzeć w oczy i zażartować o swojej dewastacji, odchodzi. Kręci głową, przekazując nam, że nie możemy za nią podążać. Oddalając się, macha do nas smutna, lecz pełna nadziei. Kończy historię, którą nam opowiadała, jednocześnie zwracając się ku własnemu życiu, własnej rodzinie, własnym relacjom z ludźmi, którzy faktycznie mogą jej odpowiedzieć. Dzięki temu zakończenie jest tak doskonałym epilogiem serii i dlatego jest tak miażdżące. W końcu Fleabag z nami zrywa.

Milena Debrovner