niedziela, 28 kwietnia 2019

Legnickie Zakaczawie jest w nas


Jak dobrze, że teatr nie do końca musi być sztuką ulotną! I że „Balladę o Zakaczawiu” możemy przeżyć znów, choć nie ma już legnickiego kina Kolejarz, w którym premiera była prawie 19 lat temu. Niecałe dwa lata po premierze teatralnej spektakl został pokazany w Teatrze Telewizji.

Pamiętam dobrze emocje towarzyszące premierze. Dziś niektórych aktorów widuję najczęściej na ekranie komputera: Janusza Chabiora, wtedy Mańka Pecaja, jako diabolicznego patologa z błyskiem w oku, w serialu o komisarzu Aleksie, Przemysława Bluszcza (Benka Cygana) w mrocznej roli bogacza w „Leśniczówce”. Są świetni tak samo, jak byli wtedy! Przemysław Bluszcz gra w warszawskich teatrach (od lat jest aktorem Ateneum), a także w gdańskiej Operze Bałtyckiej, Janusza Chabiora można spotkać w Teatrze 6 Piętro, w Imce.

Na swoje premiery czekają filmy z Januszem Chabiorem: „Klecha” Jacka Gwizdały, „Maryjki” Darii Woszek. Nie mogę się doczekać „Czarnego mercedesa”, który wspaniały Janusz Majewski wyreżyserował na podstawie własnego kryminału, a Przemek Bluszcz wystąpił w filmie w jednej z ról.

Ale wrócę do „Ballady...”. Perła w repertuarze legnickiego Teatru, według tekstu Jacka Głomba (oraz w jego reżyserii), Krzysztofa Kopki i Macieja Kowalewskiego była pięknym krokiem w budowaniu tożsamości teatru w Legnicy. Jacek Głomb z zespołem zasłynęli (także dzięki „Balladzie...”) jako odkrywcy niezwykłości swojego miasta i jego duszy.

„Teatr, który uważnie i z czułością przygląda się swojemu miastu. Swojej dzielnicy. Premierą „Ballady o Zakaczawiu" zespół teatru udowodnił, że Legnica to ciekawe miasto” – pisałam po legnickiej premierze, w recenzji w „Gazecie Dolnośląskiej”.

A przez całe lata, ilekroć wysiadałam z pociągu na dworcu, szłam na Zakaczawie, popatrzeć na ten zakątek. Niegdyś zakazany, pełen cudów i mieszkańców – osobowości. Bo niewątpliwie osobowościami byli: Benek Cygan i jego kumple, sprytni złodzieje robiący kawały „na dzielnicy”. Akcja sztuki toczy się w latach 1958-1997, więc twórcy pokazali żywą historię z portretami Cyrankiewicza, Gomułki, radzieckich przyjaciół, życie pod okiem milicji i komendanta radzieckiego garnizonu.

Projekcja telewizyjnej wersji przedstawienia w reżyserii Waldemara Krzystka, twórcy legnicko-wrocławskiego, planowana jest w poniedziałek w sali Lwów. Jacek Głomb i Waldemar Krzystek mają być gośćmi po projekcji, więc nie zabraknie barwnej rozmowy.

DCF staje się swoistym tyglem sztuk, bo przecież tu można obejrzeć „Aleję Narodową” – monodram Darka Maja w reżyserii Katarzyny Dudzic-Grabińskiej, który w telewizyjnej wersji „Ballady...” wystąpił w szefa zakaczawskiej mafii.

„Ballada o Zakaczawiu” otwiera cykl „Modrzejewska w DCF-ie”, więc przed nami następne perły legnickiego teatru.

Małgorzata Matuszewska

Fot. materiały prasowe DCF

czwartek, 25 kwietnia 2019

Książka (i okrucieństwo!) na ekranie: „Mechaniczna pomarańcza”



Malcolm McDowell, znakomity brytyjski aktor, zagrał główną rolę. Jako Alex, młody człowiek z dobrej rodziny, meloman słuchający Beethovena (usłyszymy IX Symfonię jednego z największych twórców muzyki), ma podwójną twarz. Przewodzi grupie młodych przestępców, sam jest jednym z nich. 

Stanley Kubrick wyreżyserował „Mechaniczną pomarańczę” według głośnej powieści Anthony’ego Burgessa w 1971 roku. Nie było to wszystko oczywiste, bo najpierw Burgess sprzedał prawa do jej ekranizacji Mickowi Jaggerowi, a członkami gangu mieli być muzycy zespołu Rolling Stones. 

W sumie trochę szkoda, że nic z tego nie wyszło, ale film, który wyszedł z ręki mistrza, zdobył mnóstwo nagród. Kubrick nakręcił arcydzieło, które, mimo upływu lat, jakoś dziwnie nie traci ani świeżości, ani nie przestało być aktualne. 

Zwyczajnie nie ma powodu, żeby tego obrazu nie znać i nie odkrywać w nim nowych sensów. Bo na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. 

Alex stanie się porządnym obywatelem, „dzięki” nowatorskiej terapii, niosącej... nie będę zdradzać szczegółów, bo możliwe, że dziś obejrzycie „Mechaniczną...” pierwszy raz. 

Wspomnę, że na niedalekiej scenie Wrocławskiego Teatru Współczesnego 14 lat temu była premiera „Nakręcanej pomarańczy” według Burgessa. Te lata minęły niedawno, bo 23 kwietnia. Świetny spektakl wyreżyserował Jan Klata, Aleksa zagrał Eryk Lubos, który wystąpił wcześniej w „Made in Poland” w legnickim Teatrze im. Modrzejewskiej. Tamto przedstawienie będzie można obejrzeć na pokazie jego zapisu filmowego, 17 czerwca w ramach cyklu „Modrzejewska w DCF-ie”, wyreżyserował je Przemysław Wojcieszek, wrocławski twórca. 

W „Nakręcanej pomarańczy” Lubosowi na scenie Współczesnego towarzyszył zespół Wrocławskiego Teatru Współczesnego i Pantomimy oraz aktorzy grający gościnnie, a przedstawienie jest laureatem Wrocławskiej Nagrody Teatralnej, od 2005 roku przyznawanej corocznie!

Prelekcję przed dzisiejszym seansem wygłosi Katarzyna Majewska, producentka filmowa i teatralna, scenarzystka. 

Naprawdę, DCF funduje moc atrakcji, przypominając wspaniałą historię: literatury, filmu i teatru. Spotkajmy się wieczorem. 

Małgorzata Matuszewska

Fot. materiały prasowe DCF

czwartek, 11 kwietnia 2019

„Powrót” znakomity nie tylko na Wielki Post



Wszyscy bohaterowie tej zwykłej – niezwyczajnej opowieści potrzebują wsparcia.

Film zaczyna się sekwencją, w której poznajemy Ulkę (wyjątkowy debiut Sandry Drzymalskiej). To już dorosła dziewczyna, ale wciąż nastolatka. Ubrana w okropne kabaretki, kozaki, z raną na twarzy i niewątpliwie gigantyczną raną duszy, wraca do domu. Dom jest prowincjonalny, ale uporządkowany. O rodzinę dba piękna, skromna matka (Agnieszka Warchulska), zarabia na utrzymanie ojciec (Mirosław Kropielnicki). Mały brat Uli, Karolek (Dawid Rostkowski) jest jeszcze za mały, żeby rozumieć, co się dzieje, choć na pewno nie jest mu dobrze. Drugi brat, Jan (Stanisław Cywka, młody wrocławski aktor) powinien być już dojrzalszy, ale jakoś najważniejsze są dla niego najmniej istotne sprawy. 

I ona, Ula, w centrum wydarzeń, z nieobecnym spojrzeniem, dojrzała, skrzywdzona. Pojechała z chłopakiem do Niemiec i została zmuszona do prostytucji. Uciekła, co zapewne było bardzo trudne. Po powrocie do domu nie znajdzie dla siebie ani współczucia, ani zrozumienia, ani żadnego miejsca. Nawet w kościele, w którym kiedyś śpiewała. Skomplikowane relacje łączą jej rodzinę z miejscowym duchownym, spraw nie ułatwia zajęcie ojca, organizatora pielgrzymek. Nic się nie ułoży, jak powinno, nie pomogą ludzie, nie pomoże czas Triduum Paschalnego. Wszystko tu jest pustką, ujętą w jakieś podstawowe egzystencjalne ramy. Warto zwrócić uwagę na zdjęcia Wojciecha Todorowa, bo są bardzo dobre, nie pokazują świata bardzo ostro, ale wyraziście.

Ten film to swoisty portret rodziny we wnętrzu, ale nie we wnętrzu domu, tylko społeczności. Taki scenariusz mógłby napisać mistrz William Faulkner, słynący z bolesnego portretowania małej Ameryki. Scenariusz „Powrotu” napisały Magdalena Łazarkiewicz i Katarzyna Terechowicz, umiejętnie portretując małą Polskę.

Nie ma tu niepotrzebnych wydarzeń, nie ma epatowania przemocą. Nie ma wreszcie osądzania nikogo, a o taki sąd jest bardzo łatwo. Wszyscy są dotknięci brakiem prawdziwej miłości, wszyscy poruszają się w ramach, za które nie potrafią wyjść nawet wtedy, kiedy serce i mądry umysł podpowiadałyby, by przekraczać granice dla osiągnięcia dobra.

Magdalena Łazarkiewicz nie stawia nas, widzów, pod ścianą i nie każe nam strzelać do nikogo. To mądra opowieść o współczesnej Polsce. I o nas. Są w niej elementy opowieści o marnotrawnym synu, tu córce. Ulka potrzebuje najmądrzejszej miłości, a tej ani rodzina, ani społeczność, w której się wychowała, nie umie jej dać.

Wszystko pogubiliśmy: mądrość, współczucie, a nawet elementarną, zdawałoby się, tolerancję, potrzebną po to, żeby współistnieć w społeczeństwie, z natury przecież różnorodnym.

„(...) tylko człowiek stale Ci się gubi / urodzony dezerter”, pisał ks. Jan Twardowski w wierszu „Co zginęło”.

Małgorzata Matuszewska

Fot. Holly Pictures

„Powrót”, reż. Magdalena Łazarkiewicz, wystąpili: Sandra Drzymalska, Agnieszka Warchulska, Katarzyna Herman, Mirosław Kropielnicki, Tomasz Sobczak, Stanisław Cywka, Dawid Rostkowski i inni. Film grany jest w DCF-ie: 11 kwietnia o godz. 18.45, 12-18 kwietnia o godz. 16.45.

wtorek, 9 kwietnia 2019

Najważniejsze to nie zapomnieć o miłości

Magdalena Łazarkiewicz, reżyserka i współscenarzystka filmu „Powrót” opowiada o korzeniach filmu i współczesnych problemach człowieka.


Czytając opis filmu, pomyślałam, że to film sensacyjny, a okazał się psychologicznym dramatem rodzinnym. I wydaje mi się, że dziś miałby mniejsze szanse na powstanie, niż wtedy, kiedy w PiSF scenariusz rekomendowali: Wojciech Smarzowski, Arkadiusz Jakubik i Piotr Sobociński.

Być może miałby mniejsze szanse, chociaż na szczęście środowisko filmowe opiera się cenzuralnym naciskom. Dotychczas udaje się w dużym stopniu ochronić naszą autonomię i mam nadzieję, że urzędnicy, decydujący w przyszłości o produkcji, zrozumieją, że film jest delikatną dziedziną działalności twórczej, która dusi się, jeśli odbierze się jej tlen. Tlenem jest wolność. Mam nadzieję, że nie wydarzy się nic takiego, co sprawi zupełne odebranie tlenu. I bardzo na to liczę. Liczę też na to, co określa dziś wyświechtane nieco słowo – solidarność środowiskową. Bo to spora siła. 

Patrząc na Pani bohaterów, myślałam: jacy oni wszyscy są biedni...

Bardzo nam zależało na tym, żeby w filmie, który opowiada o bardzo trudnych i bolesnych sprawach, nie poddawać bohaterów ostremu sądowi. Chciałam, żeby widz razem z nami mógł spojrzeć na nich trochę z boskiej perspektywy: miłosierdzia, zrozumienia i przebaczenia. Myślę, że tym postaciom bardzo brakuje w życiu miłości, umiejętności porozumiewania się, wybaczania, życia w harmonii ze światem wartości chrześcijańskich, które rzekomo wyznają. Tak naprawdę nie umieją ich zastosować w swoim życiu. Nie ukrywam, że staraliśmy się patrzeć na nich, widząc raczej ich słabość, a nie wytykając ułomności.

Jak bardzo dokładnie scenariusz został opary na faktach? Czy są one inspiracją, czy zostały pokazane niemal dokumentalnie?

Inspiracje pochodzą z kilku źródeł, ale najbardziej czytelna wzięła się ze wspólnych z Katarzyną Terechowicz, moją współscenarzystką, poszukiwań tematów do serialu „Głęboka woda”, który kilka lat temu robiliśmy dla telewizji publicznej. To opowieść o pracownikach socjalnych. Trafiłyśmy do Fundacji La Strada, zajmującej się pomocą ludziom dotkniętym syndromem handlu ludźmi. Opowiedziano nam historię dziewczyny ze wsi, która wyjechała do Niemiec w poszukiwaniu pracy, została przechwycona przez mafię handlującą ludźmi i zmuszona do prostytucji. Udało jej się cudem uciec i wróciła do wsi, bardzo pokiereszowana fizycznie i psychicznie. Jej prześladowcy trafili do tej wsi w ślad za nią, rozkleili w publicznych miejscach kompromitujące ją zdjęcia. Dziewczyna nie przetrwała depresji i wyjechała ze swojej wsi na zawsze. Jej środowisko nie udzieliło jej wsparcia. 

Interesują Panią reporterskie opowieści?

Historia tej dziewczyny była bezpośrednią inspiracją do powstania scenariusza „Powrotu”. Czytam bardzo dużo reportaży, bo to kopalnia tematów. Ten gatunek ma się w Polsce bardzo dobrze. I bardzo mnie interesuje, bo interesują mnie historie ludzi. Natknęłam się na szereg podobnych opowieści, łącznie z tą, która niedawno przetoczyła się przez nasze media. To była historia dziewczyny z małej miejscowości, która została zgwałcona na imprezie przez swojego chłopaka i grupę rówieśników. Wbrew temu, co wydawałoby się oczywiste, ostracyzm spotkał nie tych chłopaków, tylko ją. 

Współczesne okrucieństwo tworzymy sami. My, tzw. normalne społeczeństwo...

Mamy do czynienia z kompletnym pomyleniem pojęć, zamianą znaków. Ofiara zamienia się miejscami z katem. To bardzo niebezpiecznym syndrom, który obserwujemy w naszym społeczeństwie. Ma to ścisły związek z tym, że zawodzą instytucje, które powinny chronić bezpieczeństwo ludzkie. To instytucja rodziny, w której więzi rozluźniają się pod wpływem presji otoczenia, wzmagającej się agresji w stosunkach międzyludzkich, w zakłóceniach komunikacji między ludźmi. Bo przecież dziś członkowie rodziny patrzą w swoje telefony, zamiast ze sobą rozmawiać. 

Czego to jest wyraz?

Czegoś zostaliśmy pozbawieni, nie mamy normalnego przepływu emocji, uczuć. Zawodzą instytucje powołane do ochrony: pomoc społeczna, psychologiczna, policja, Kościół, który też powinien ludzi wspierać w sytuacjach kryzysowych. Zamiast otaczać opieką ludzi, kierują w ich stronę agresję. I właściwie nie ma się gdzie schować, nie ma się do kogo przytulić. Najlepszym i koronnym dowodem na niewypełnianie obowiązków przez te instytucje jest dramatyczny wzrost ilości samobójstw wśród młodych ludzi, nawet dzieci. 

Rozmawiamy o współczuciu dla bohaterów. Matka budzi ogromne współczucie, ale do pewnego momentu...

Tak, ta postać jest bardzo trudna do zaakceptowania. W jakimś sensie jest też ofiarą. Poddała się presji otoczenia, zredukowała swoje potrzeby do podrzędnej roli w rodzinie – osoby, która zabezpiecza podstawowe potrzeby rodziny, ale zapomina o tym, co najważniejsze, czyli o miłości.

Robi to ze strachu?

Została pozbawiona albo sama się pozbawiła miłości. Zredukowała się do tej roli w imię źle pojętych wartości, w które uwierzyła. Jej dalsze działanie jest działaniem w imię fałszywie pojętego dobra swojej rodziny. Robi wszystko, żeby nic się nie zmieniło, żeby ludzie nie mówili, żeby nie poddać się osądowi. I dlatego robi coś strasznego – zdradza swoje dziecko, a to chyba największy grzech, jaki może popełnić matka. Jednocześnie na dnie osądu jej postaci jest rodzaj współczucia dla niej. Chciałam, żeby to współczucie dla niej zaistniało, bo ona jest ofiarą układu, w którym tkwi i z którego nie potrafi się wydostać. Myślę, że jest osobą bardzo cierpiącą, nie potrafiącą reagować inaczej na to, co ją spotyka. 

W jednej ze scen ksiądz sprawuje liturgię Wielkiej Soboty, płonie ogień. Film miał wrocławską premierę dzień po spaleniu książek przed gdańskim kościołem. Nie sposób o tym nie myśleć. Czy to wydarzenie może stać się dla Pani inspiracją? 

Bardzo się starałam, żeby „Powrót” nie został odczytany jako film przeciwko Kościołowi, czy przeciwko wierze chrześcijańskiej. Bardzo szanuję ludzi wierzących głęboko i prawdziwie. Ale myślę, że chorobą dzisiejszego świata, która w bardzo dużym stopniu dotyka także instytucję Kościoła katolickiego jest hipokryzja, sprzeniewierzenie się Dekalogowi. Staraliśmy się zachować powagę i uważność w pokazywaniu Kościoła jako miejsca, w którym spełnia się tajemnica. Tak też pokazaliśmy przejmujące i bardzo piękne nabożeństwo, którym jest liturgia ognia i wody w czasie Triduum Paschalnego. To nabożeństwo bardzo działające na wyobraźnię, niezwykle przejmujące. Chcieliśmy pokazać, że powaga rytuałów kłóci się z kompletnym niezrozumieniem istoty wiary chrześcijańskiej: miłości bliźniego, umiejętności wybaczania. Wydaje się, że zanim się obejrzeliśmy, z miejsca, które było dla nas miejscem, gdzie istniał podstawowy porządek świata i wartości, Kościół stał się miejscem wypełnionym pustką aksjologiczną. Niestety, tę pustkę wypełniają coraz bardziej brunatne nastroje. Niedawne palenie książek bezpośrednio kojarzy się z tym, co działo się w latach 30. w nazistowskich Niemczech. Trudno się uwolnić od tego skojarzenia. Jestem osobą spoza Kościoła, ale mam wielu przyjaciół głęboko wierzących, również księży, szanuję ich wiarę i, zatrwożona, pytam: co się dzieje z Kościołem, quo vadis? 

Ale chrześcijaństwo zostaje tym, czym było kiedyś, przestrzenią miłości i przebaczenia, prawda? 

Bardzo chcę, żeby tak było. Świat bez porządku religijnego byłby niepełny. Jestem osobą niewierzącą, a może bardziej wątpiącą, jednak bardzo bym nie chciała, żeby ta instytucja przestała istnieć w życiu publicznym. Jest potrzebna, ale trzeba jej przywrócić właściwą rolę. 

Rozmawiała Małgorzata Matuszewska

Fot. Tobiasz Papuczys

czwartek, 4 kwietnia 2019

Borys Lankosz: sztuka powinna być wolna

W kinach jest już najnowszy film Borysa Lankosza „Ciemno, prawie noc”. Rozmowa z reżyserem i współscenarzystą obrazu.



Borys Lankosz, Fot. Tobiasz Papuczys

Podczas pracy nad krótkim metrażem „Kobro/Strzemiński. Opowieść fantastyczna” zdecydował się Pan na eksperyment technologiczny i narracyjny. Dlaczego?

To był moment, kiedy byłem na etapie postprodukowania „Ciemno, prawie noc” – cały materiał był „ujarzmiony”, byliśmy już po zdjęciach, zaczął się montaż, rozmowy z kompozytorem, udźwiękowienie. A we mnie było wciąż mnóstwo twórczych sił. Dostałem propozycję z Instytutu Adama Mickiewicza i nie wahałem się. Małgorzata Sikorska-Miszczuk specjalnie dla mnie napisała tekst i pomyślałem, że możemy zrobić coś, co pozostanie poza jakąkolwiek konwencją. Coraz bardziej interesuje mnie coraz mniej linearne opowiadanie, wypełnione poetycką, metaforyczną przestrzenią. Ślad tego jest już w „Ciemno prawie noc”.

Katarzyna Kobro i Władysław Strzemiński, bohaterowie tego filmu, też chyba Pana szczególnie zainteresowali?

Oczywiście, intrygował mnie już sam fakt, że byli utopistami, wierzyli, że horyzont można rozepchnąć, że warto żądać stworzenia czegoś, czego nie było. Inspirowali mnie. Film kończy się monologiem wygłoszonym przez Łukasza Simlata – wielkim manifestem wolnościowym. Można go czytać w różnych przestrzeniach: społecznej, artystycznej, politycznej. Scenariusz Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk był piękny! 

Ma Pan własny manifest wolności?

Oczywiście. Tylko nie wiem, czy potrafiłbym określić go jednym zdaniem. Mogę jednak spróbować. Wolno domagać się wysiłku, skupienia, patrzenia innego niż zwykłe patrzenie. Chodzi mi o wolność sztuki od bycia użyteczną i zrozumiałą.

Już debiutem fabularnym zdobył Pan najwyższe możliwe w Polsce laury. „Rewers” zdobył na gdyńskim festiwalu Złote Lwy. Główna akcja filmu rozgrywa się w 1952 roku. Lata 50. szczególnie Pana interesują?

Wraz z tymi filmami – „Rewersem”, „Ciemno...”, „Kobro/Strzemiński...” mam poczucie podróżowania w czasie. Każdy z nich mnie rozwija i zmienia, bo pracowałem nad nimi z pełnym zaangażowaniem, emocjonalnym i intelektualnym. W „Rewersie” był okres stalinizmu, powojnie w „Ziarnie”, opowieść o przedwojniu, puentująca się po wojnie w „Kobro/Strzemiński...”. Te tematy i historie mnie rozwijają. Przemieszczam się w przestrzeni i czasie po to, żeby lepiej zrozumieć siebie, ale też nie zrozumiałbym siebie bez poznania przestrzeni, w której żyję, jej historii. W ten sposób staram się zrozumieć, dlaczego moi rodacy i ja jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Z każdym filmem próbuję się dowiedzieć czegoś nowego o społeczeństwie i o sobie. 

W „Ciemno, prawie noc” ponoć zdecydował się Pan na likwidację zbyt drastycznych scen.

W filmie jest ich i tak dużo, a drastyczność zależy przecież od progu wrażliwości widza. Granica drastyczności jest wyznaczana intuicyjnie, trzeba ją postawić. Pracując nad filmem pamiętam o tym, że obraz ma zupełnie inną siłę rażenia, niż słowo. Dlatego chciałem raczej sugerować, działać na wyobraźnię. 

Pamięta Pan pierwszą lekturę powieści Joanny Bator?

Pamiętam, oczywiście, bo to doświadczenie określiło pięć lat mojego życia. Pierwszy raz o książce usłyszałem od żony, która ją przeczytała i zaczęła mi ją streszczać. Widząc jej rozemocjonowanie, powiedziałem „przestań, chcę to przeczytać”. Pierwsza lektura była bardzo mocnym doświadczeniem. Zbliżając się do końca, czytałem wolniej. Czasem zdarza mi się to, kiedy czytam wspaniałą powieść, to wyraz niechęci do opuszczania zapisanego świata. Tu jednak szedłem przez kolejne kręgi piekielne, więc to nie mógł być ten powód. Zrozumiałem, że czuję lęk przed końcem. Zadawałem sobie pytanie: „czy autorka go nie zepsuje?”. Wtedy całe to podjęte przeze mnie wyzwanie byłoby po nic. Ale Bator opowiadała wspaniale. Czytając ostatnie sceny poczułem wielkie wzruszenie. Moment, w którym Alicja rozrywa krąg zła, wybacza swojej matce, by samej, w symboliczny sposób, się nią stać, był decydujący. Poczułem oczyszczenie i pomyślałem, że wspaniale byłoby taki rodzaj katharsis zapewnić widzom. 

Wrocław jest związany z Wojciechem Jerzym Hasem. To Pana mistrz?

Na planie „Ciemno...” bardzo często myślałem o Hasie. Zaczęło się z oczywistego powodu: jego „Rękopis znaleziony w Saragossie” to szkatułkowa opowieść, jak „Ciemno...”. Zastanawiałem się, co mistrz powiedziałby o powieści Bator i bardzo bym chciał, żeby mógł zobaczyć mój film. Był moim profesorem w łódzkiej Szkole Filmowej, opiekował się moją drugoroczną etiudą. Pamiętam, że gdy przedstawiłem mu jej scenariusz, wskazał palcem jedną ze scen i powiedział „co to jest?”. Miałem niewiele ponad 20 lat, a on był dla mnie wielkim autorytetem, więc, wystraszony, powiedziałem: „wydawało mi się, że to jest czytelne, profesorze, to jest sen bohatera”. A on ściągnął okulary na koniec nosa, popatrzył na mnie i powiedział: „proszę pana, w filmie pod moją opieką nikomu nic się śnić nie będzie”. Zapytałem: „Jak to, panie profesorze? Przecież pan zrobił najbardziej oniryczne filmy na świecie!”. I wtedy powiedział coś, co zapadło mi w serce na zawsze: „Posłuchaj. Film jest snem. Możesz śnić we śnie, ale tylko, gdy znajdziesz na to właściwy sposób”. Z tego wyniknęły dalsze rozmowy. Dzięki niemu zrozumiałem freudowskie pojęcie unheimlich. To coś, co było heimlich – przytulne – ważny jest tu ten źródłosłów odnoszący się do domu – a nagle stało się obce i groźne. Chodzi zatem o stan bliski koszmarnemu śnieniu, w którym coś jest dla nas jednocześnie dziwnie znajome i straszne.

W jakiej formie czyta Pan książki?

W papierowej, ważny jest dla mnie żywy kontakt. Nie potrafię przyjąć elektroniki. Niedawno po raz pierwszy wysłuchałem audiobooka, bo byłem w podróży. To było świetne doświadczenie. Jechaliśmy z żoną samochodem na narty i „Transatlantyk” Gombrowicza, w kongenialnej interpretacji Wojciecha Pszoniaka, znakomicie wypełnił nam czas. 

Widząc kogoś słabego, np. dziecko, ma Pan potrzebę chronienia go?

Oczywiście. Każdy normalny człowiek powinien mieć taką potrzebę. 

Każdy broni siebie.

Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, w której musiałbym wybierać, czy ratować życie dziecka, czy swoje, więc nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie w pełni prawdziwie. Ale moja instynktowna odpowiedź brzmi: tak. 

Słabsi są dla Pana ważni?

Oczywiście. 

Słabsi w Polsce zawsze mieli trudno.

Jesteśmy bardzo doświadczeni, historia nas nie rozpieszczała, ale nie chodzi o to, żeby się użalać, tylko pracować nad sobą. Przychodzi mi teraz na myśl wskazówka etyczna, którą Alicja wypowiada w jednej ze scen „Ciemno...”. Mówi: „wierzę, że należy zapobiegać okrucieństwu i robić swoje”. To bardzo dobre credo. Uważam więc, za Wolterem, że najlepiej jest „uprawiać swój ogródek”, ale też trzeba nam być wyczulonym na to, czy gdzieś komuś nie dzieje się krzywda i wtedy reagować, i pomagać z całych sił. 

Rozmawiała Małgorzata Matuszewska

Fot. Tobiasz Papuczys

„Ciemno, prawie noc” we wrocławskim DCF-ie można obejrzeć: 4 kwietnia o godz. 13.45, 18.15 i 20.45, 5, 6, 7 kwietnia o godz. 13.45, 18.15, 8 i 9 kwietnia o godz. 17.45, 10 i 11 kwietnia o godz. 13.45 i 18.15.