czwartek, 4 kwietnia 2019

Borys Lankosz: sztuka powinna być wolna

W kinach jest już najnowszy film Borysa Lankosza „Ciemno, prawie noc”. Rozmowa z reżyserem i współscenarzystą obrazu.



Borys Lankosz, Fot. Tobiasz Papuczys

Podczas pracy nad krótkim metrażem „Kobro/Strzemiński. Opowieść fantastyczna” zdecydował się Pan na eksperyment technologiczny i narracyjny. Dlaczego?

To był moment, kiedy byłem na etapie postprodukowania „Ciemno, prawie noc” – cały materiał był „ujarzmiony”, byliśmy już po zdjęciach, zaczął się montaż, rozmowy z kompozytorem, udźwiękowienie. A we mnie było wciąż mnóstwo twórczych sił. Dostałem propozycję z Instytutu Adama Mickiewicza i nie wahałem się. Małgorzata Sikorska-Miszczuk specjalnie dla mnie napisała tekst i pomyślałem, że możemy zrobić coś, co pozostanie poza jakąkolwiek konwencją. Coraz bardziej interesuje mnie coraz mniej linearne opowiadanie, wypełnione poetycką, metaforyczną przestrzenią. Ślad tego jest już w „Ciemno prawie noc”.

Katarzyna Kobro i Władysław Strzemiński, bohaterowie tego filmu, też chyba Pana szczególnie zainteresowali?

Oczywiście, intrygował mnie już sam fakt, że byli utopistami, wierzyli, że horyzont można rozepchnąć, że warto żądać stworzenia czegoś, czego nie było. Inspirowali mnie. Film kończy się monologiem wygłoszonym przez Łukasza Simlata – wielkim manifestem wolnościowym. Można go czytać w różnych przestrzeniach: społecznej, artystycznej, politycznej. Scenariusz Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk był piękny! 

Ma Pan własny manifest wolności?

Oczywiście. Tylko nie wiem, czy potrafiłbym określić go jednym zdaniem. Mogę jednak spróbować. Wolno domagać się wysiłku, skupienia, patrzenia innego niż zwykłe patrzenie. Chodzi mi o wolność sztuki od bycia użyteczną i zrozumiałą.

Już debiutem fabularnym zdobył Pan najwyższe możliwe w Polsce laury. „Rewers” zdobył na gdyńskim festiwalu Złote Lwy. Główna akcja filmu rozgrywa się w 1952 roku. Lata 50. szczególnie Pana interesują?

Wraz z tymi filmami – „Rewersem”, „Ciemno...”, „Kobro/Strzemiński...” mam poczucie podróżowania w czasie. Każdy z nich mnie rozwija i zmienia, bo pracowałem nad nimi z pełnym zaangażowaniem, emocjonalnym i intelektualnym. W „Rewersie” był okres stalinizmu, powojnie w „Ziarnie”, opowieść o przedwojniu, puentująca się po wojnie w „Kobro/Strzemiński...”. Te tematy i historie mnie rozwijają. Przemieszczam się w przestrzeni i czasie po to, żeby lepiej zrozumieć siebie, ale też nie zrozumiałbym siebie bez poznania przestrzeni, w której żyję, jej historii. W ten sposób staram się zrozumieć, dlaczego moi rodacy i ja jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Z każdym filmem próbuję się dowiedzieć czegoś nowego o społeczeństwie i o sobie. 

W „Ciemno, prawie noc” ponoć zdecydował się Pan na likwidację zbyt drastycznych scen.

W filmie jest ich i tak dużo, a drastyczność zależy przecież od progu wrażliwości widza. Granica drastyczności jest wyznaczana intuicyjnie, trzeba ją postawić. Pracując nad filmem pamiętam o tym, że obraz ma zupełnie inną siłę rażenia, niż słowo. Dlatego chciałem raczej sugerować, działać na wyobraźnię. 

Pamięta Pan pierwszą lekturę powieści Joanny Bator?

Pamiętam, oczywiście, bo to doświadczenie określiło pięć lat mojego życia. Pierwszy raz o książce usłyszałem od żony, która ją przeczytała i zaczęła mi ją streszczać. Widząc jej rozemocjonowanie, powiedziałem „przestań, chcę to przeczytać”. Pierwsza lektura była bardzo mocnym doświadczeniem. Zbliżając się do końca, czytałem wolniej. Czasem zdarza mi się to, kiedy czytam wspaniałą powieść, to wyraz niechęci do opuszczania zapisanego świata. Tu jednak szedłem przez kolejne kręgi piekielne, więc to nie mógł być ten powód. Zrozumiałem, że czuję lęk przed końcem. Zadawałem sobie pytanie: „czy autorka go nie zepsuje?”. Wtedy całe to podjęte przeze mnie wyzwanie byłoby po nic. Ale Bator opowiadała wspaniale. Czytając ostatnie sceny poczułem wielkie wzruszenie. Moment, w którym Alicja rozrywa krąg zła, wybacza swojej matce, by samej, w symboliczny sposób, się nią stać, był decydujący. Poczułem oczyszczenie i pomyślałem, że wspaniale byłoby taki rodzaj katharsis zapewnić widzom. 

Wrocław jest związany z Wojciechem Jerzym Hasem. To Pana mistrz?

Na planie „Ciemno...” bardzo często myślałem o Hasie. Zaczęło się z oczywistego powodu: jego „Rękopis znaleziony w Saragossie” to szkatułkowa opowieść, jak „Ciemno...”. Zastanawiałem się, co mistrz powiedziałby o powieści Bator i bardzo bym chciał, żeby mógł zobaczyć mój film. Był moim profesorem w łódzkiej Szkole Filmowej, opiekował się moją drugoroczną etiudą. Pamiętam, że gdy przedstawiłem mu jej scenariusz, wskazał palcem jedną ze scen i powiedział „co to jest?”. Miałem niewiele ponad 20 lat, a on był dla mnie wielkim autorytetem, więc, wystraszony, powiedziałem: „wydawało mi się, że to jest czytelne, profesorze, to jest sen bohatera”. A on ściągnął okulary na koniec nosa, popatrzył na mnie i powiedział: „proszę pana, w filmie pod moją opieką nikomu nic się śnić nie będzie”. Zapytałem: „Jak to, panie profesorze? Przecież pan zrobił najbardziej oniryczne filmy na świecie!”. I wtedy powiedział coś, co zapadło mi w serce na zawsze: „Posłuchaj. Film jest snem. Możesz śnić we śnie, ale tylko, gdy znajdziesz na to właściwy sposób”. Z tego wyniknęły dalsze rozmowy. Dzięki niemu zrozumiałem freudowskie pojęcie unheimlich. To coś, co było heimlich – przytulne – ważny jest tu ten źródłosłów odnoszący się do domu – a nagle stało się obce i groźne. Chodzi zatem o stan bliski koszmarnemu śnieniu, w którym coś jest dla nas jednocześnie dziwnie znajome i straszne.

W jakiej formie czyta Pan książki?

W papierowej, ważny jest dla mnie żywy kontakt. Nie potrafię przyjąć elektroniki. Niedawno po raz pierwszy wysłuchałem audiobooka, bo byłem w podróży. To było świetne doświadczenie. Jechaliśmy z żoną samochodem na narty i „Transatlantyk” Gombrowicza, w kongenialnej interpretacji Wojciecha Pszoniaka, znakomicie wypełnił nam czas. 

Widząc kogoś słabego, np. dziecko, ma Pan potrzebę chronienia go?

Oczywiście. Każdy normalny człowiek powinien mieć taką potrzebę. 

Każdy broni siebie.

Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, w której musiałbym wybierać, czy ratować życie dziecka, czy swoje, więc nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie w pełni prawdziwie. Ale moja instynktowna odpowiedź brzmi: tak. 

Słabsi są dla Pana ważni?

Oczywiście. 

Słabsi w Polsce zawsze mieli trudno.

Jesteśmy bardzo doświadczeni, historia nas nie rozpieszczała, ale nie chodzi o to, żeby się użalać, tylko pracować nad sobą. Przychodzi mi teraz na myśl wskazówka etyczna, którą Alicja wypowiada w jednej ze scen „Ciemno...”. Mówi: „wierzę, że należy zapobiegać okrucieństwu i robić swoje”. To bardzo dobre credo. Uważam więc, za Wolterem, że najlepiej jest „uprawiać swój ogródek”, ale też trzeba nam być wyczulonym na to, czy gdzieś komuś nie dzieje się krzywda i wtedy reagować, i pomagać z całych sił. 

Rozmawiała Małgorzata Matuszewska

Fot. Tobiasz Papuczys

„Ciemno, prawie noc” we wrocławskim DCF-ie można obejrzeć: 4 kwietnia o godz. 13.45, 18.15 i 20.45, 5, 6, 7 kwietnia o godz. 13.45, 18.15, 8 i 9 kwietnia o godz. 17.45, 10 i 11 kwietnia o godz. 13.45 i 18.15.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz