wtorek, 9 kwietnia 2019

Najważniejsze to nie zapomnieć o miłości

Magdalena Łazarkiewicz, reżyserka i współscenarzystka filmu „Powrót” opowiada o korzeniach filmu i współczesnych problemach człowieka.


Czytając opis filmu, pomyślałam, że to film sensacyjny, a okazał się psychologicznym dramatem rodzinnym. I wydaje mi się, że dziś miałby mniejsze szanse na powstanie, niż wtedy, kiedy w PiSF scenariusz rekomendowali: Wojciech Smarzowski, Arkadiusz Jakubik i Piotr Sobociński.

Być może miałby mniejsze szanse, chociaż na szczęście środowisko filmowe opiera się cenzuralnym naciskom. Dotychczas udaje się w dużym stopniu ochronić naszą autonomię i mam nadzieję, że urzędnicy, decydujący w przyszłości o produkcji, zrozumieją, że film jest delikatną dziedziną działalności twórczej, która dusi się, jeśli odbierze się jej tlen. Tlenem jest wolność. Mam nadzieję, że nie wydarzy się nic takiego, co sprawi zupełne odebranie tlenu. I bardzo na to liczę. Liczę też na to, co określa dziś wyświechtane nieco słowo – solidarność środowiskową. Bo to spora siła. 

Patrząc na Pani bohaterów, myślałam: jacy oni wszyscy są biedni...

Bardzo nam zależało na tym, żeby w filmie, który opowiada o bardzo trudnych i bolesnych sprawach, nie poddawać bohaterów ostremu sądowi. Chciałam, żeby widz razem z nami mógł spojrzeć na nich trochę z boskiej perspektywy: miłosierdzia, zrozumienia i przebaczenia. Myślę, że tym postaciom bardzo brakuje w życiu miłości, umiejętności porozumiewania się, wybaczania, życia w harmonii ze światem wartości chrześcijańskich, które rzekomo wyznają. Tak naprawdę nie umieją ich zastosować w swoim życiu. Nie ukrywam, że staraliśmy się patrzeć na nich, widząc raczej ich słabość, a nie wytykając ułomności.

Jak bardzo dokładnie scenariusz został opary na faktach? Czy są one inspiracją, czy zostały pokazane niemal dokumentalnie?

Inspiracje pochodzą z kilku źródeł, ale najbardziej czytelna wzięła się ze wspólnych z Katarzyną Terechowicz, moją współscenarzystką, poszukiwań tematów do serialu „Głęboka woda”, który kilka lat temu robiliśmy dla telewizji publicznej. To opowieść o pracownikach socjalnych. Trafiłyśmy do Fundacji La Strada, zajmującej się pomocą ludziom dotkniętym syndromem handlu ludźmi. Opowiedziano nam historię dziewczyny ze wsi, która wyjechała do Niemiec w poszukiwaniu pracy, została przechwycona przez mafię handlującą ludźmi i zmuszona do prostytucji. Udało jej się cudem uciec i wróciła do wsi, bardzo pokiereszowana fizycznie i psychicznie. Jej prześladowcy trafili do tej wsi w ślad za nią, rozkleili w publicznych miejscach kompromitujące ją zdjęcia. Dziewczyna nie przetrwała depresji i wyjechała ze swojej wsi na zawsze. Jej środowisko nie udzieliło jej wsparcia. 

Interesują Panią reporterskie opowieści?

Historia tej dziewczyny była bezpośrednią inspiracją do powstania scenariusza „Powrotu”. Czytam bardzo dużo reportaży, bo to kopalnia tematów. Ten gatunek ma się w Polsce bardzo dobrze. I bardzo mnie interesuje, bo interesują mnie historie ludzi. Natknęłam się na szereg podobnych opowieści, łącznie z tą, która niedawno przetoczyła się przez nasze media. To była historia dziewczyny z małej miejscowości, która została zgwałcona na imprezie przez swojego chłopaka i grupę rówieśników. Wbrew temu, co wydawałoby się oczywiste, ostracyzm spotkał nie tych chłopaków, tylko ją. 

Współczesne okrucieństwo tworzymy sami. My, tzw. normalne społeczeństwo...

Mamy do czynienia z kompletnym pomyleniem pojęć, zamianą znaków. Ofiara zamienia się miejscami z katem. To bardzo niebezpiecznym syndrom, który obserwujemy w naszym społeczeństwie. Ma to ścisły związek z tym, że zawodzą instytucje, które powinny chronić bezpieczeństwo ludzkie. To instytucja rodziny, w której więzi rozluźniają się pod wpływem presji otoczenia, wzmagającej się agresji w stosunkach międzyludzkich, w zakłóceniach komunikacji między ludźmi. Bo przecież dziś członkowie rodziny patrzą w swoje telefony, zamiast ze sobą rozmawiać. 

Czego to jest wyraz?

Czegoś zostaliśmy pozbawieni, nie mamy normalnego przepływu emocji, uczuć. Zawodzą instytucje powołane do ochrony: pomoc społeczna, psychologiczna, policja, Kościół, który też powinien ludzi wspierać w sytuacjach kryzysowych. Zamiast otaczać opieką ludzi, kierują w ich stronę agresję. I właściwie nie ma się gdzie schować, nie ma się do kogo przytulić. Najlepszym i koronnym dowodem na niewypełnianie obowiązków przez te instytucje jest dramatyczny wzrost ilości samobójstw wśród młodych ludzi, nawet dzieci. 

Rozmawiamy o współczuciu dla bohaterów. Matka budzi ogromne współczucie, ale do pewnego momentu...

Tak, ta postać jest bardzo trudna do zaakceptowania. W jakimś sensie jest też ofiarą. Poddała się presji otoczenia, zredukowała swoje potrzeby do podrzędnej roli w rodzinie – osoby, która zabezpiecza podstawowe potrzeby rodziny, ale zapomina o tym, co najważniejsze, czyli o miłości.

Robi to ze strachu?

Została pozbawiona albo sama się pozbawiła miłości. Zredukowała się do tej roli w imię źle pojętych wartości, w które uwierzyła. Jej dalsze działanie jest działaniem w imię fałszywie pojętego dobra swojej rodziny. Robi wszystko, żeby nic się nie zmieniło, żeby ludzie nie mówili, żeby nie poddać się osądowi. I dlatego robi coś strasznego – zdradza swoje dziecko, a to chyba największy grzech, jaki może popełnić matka. Jednocześnie na dnie osądu jej postaci jest rodzaj współczucia dla niej. Chciałam, żeby to współczucie dla niej zaistniało, bo ona jest ofiarą układu, w którym tkwi i z którego nie potrafi się wydostać. Myślę, że jest osobą bardzo cierpiącą, nie potrafiącą reagować inaczej na to, co ją spotyka. 

W jednej ze scen ksiądz sprawuje liturgię Wielkiej Soboty, płonie ogień. Film miał wrocławską premierę dzień po spaleniu książek przed gdańskim kościołem. Nie sposób o tym nie myśleć. Czy to wydarzenie może stać się dla Pani inspiracją? 

Bardzo się starałam, żeby „Powrót” nie został odczytany jako film przeciwko Kościołowi, czy przeciwko wierze chrześcijańskiej. Bardzo szanuję ludzi wierzących głęboko i prawdziwie. Ale myślę, że chorobą dzisiejszego świata, która w bardzo dużym stopniu dotyka także instytucję Kościoła katolickiego jest hipokryzja, sprzeniewierzenie się Dekalogowi. Staraliśmy się zachować powagę i uważność w pokazywaniu Kościoła jako miejsca, w którym spełnia się tajemnica. Tak też pokazaliśmy przejmujące i bardzo piękne nabożeństwo, którym jest liturgia ognia i wody w czasie Triduum Paschalnego. To nabożeństwo bardzo działające na wyobraźnię, niezwykle przejmujące. Chcieliśmy pokazać, że powaga rytuałów kłóci się z kompletnym niezrozumieniem istoty wiary chrześcijańskiej: miłości bliźniego, umiejętności wybaczania. Wydaje się, że zanim się obejrzeliśmy, z miejsca, które było dla nas miejscem, gdzie istniał podstawowy porządek świata i wartości, Kościół stał się miejscem wypełnionym pustką aksjologiczną. Niestety, tę pustkę wypełniają coraz bardziej brunatne nastroje. Niedawne palenie książek bezpośrednio kojarzy się z tym, co działo się w latach 30. w nazistowskich Niemczech. Trudno się uwolnić od tego skojarzenia. Jestem osobą spoza Kościoła, ale mam wielu przyjaciół głęboko wierzących, również księży, szanuję ich wiarę i, zatrwożona, pytam: co się dzieje z Kościołem, quo vadis? 

Ale chrześcijaństwo zostaje tym, czym było kiedyś, przestrzenią miłości i przebaczenia, prawda? 

Bardzo chcę, żeby tak było. Świat bez porządku religijnego byłby niepełny. Jestem osobą niewierzącą, a może bardziej wątpiącą, jednak bardzo bym nie chciała, żeby ta instytucja przestała istnieć w życiu publicznym. Jest potrzebna, ale trzeba jej przywrócić właściwą rolę. 

Rozmawiała Małgorzata Matuszewska

Fot. Tobiasz Papuczys

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz