wtorek, 29 grudnia 2020

Książka na ekranie: "Lśnienie"

Stephen King

Ten dorobek literacki powala rozmiarem. Do dziś to: 61 powieści, 11 zbiorów opowiadań, 5 książek reportażowych i jeszcze kilkanaście innych. Obok jego nazwiska zawsze znajdują się takie określenia jak: „najpoczytniejszy”, „autor bestsellerów”, „ewenement”, „fenomen socjologiczny”. Jest jednocześnie tytanem pracy i człowiekiem, dla którego pisanie jest jak czynność życiowa, fizjologia. Dzisiejszy bohater to Stephen King – znany jako król horroru, literacka gwiazda popkultury. Jego proza bije też wszystkie rekordy, jeśli chodzi o adaptacje filmowe: 52 filmy fabularne, 28 seriali telewizyjnych i filmów i 19 sequeli. Stan ten przyrasta ruchem jednostajnie przyspieszonym, bo i 74-letni pisarz nie traci czasu, i filmowcy nie mogą się nim nasycić: najświeższe produkcje to nowa ekranizacja „Miasteczka Salem”, „Wielki marsz” i „Outsider”.


Kariera Kinga zaczynała się z pewnymi oporami, wydawcy kręcili nosem na pierwsze próby powieściowe, zlecali niekończące się poprawki, by i tak odesłać książki do kosza. Ale gdy wreszcie wystartował, była to już bomba i trzęsienie ziemi razem. W jednej chwili stał się literacką gwiazdą za sprawą „Carrie” – horroru, z którego niemal natychmiast powstał kultowy film w reżyserii Briana de Palmy. Zjawiskowa Sissy Spacek kreowała w nim rolę obdarzonej zdolnościami telekinezy nastolatki, która mści się na swoich szkolnych dręczycielach. Zaraz potem King machnął „Miasteczko Salem”, z którego również od razu zrobiono serial i poprawił „Lśnieniem” (rok 1977) – hitem, którego ekranizacja z 1980 w reżyserii Stanleya Kubricka stała się najsłynniejszym filmem grozy być może w całej historii kinematografii. A potem było tego więcej i więcej, by rzucić ad hoc parę tytułów: „Misery” Roba Reinera, „Christine” Johna Carpentera, „Martwa strefa” Davida Cronenberga, „Doktor Sen” Mike’a Flanagana lub mniej kojarzące się z Kingiem filmy, jak „Skazani na Shawshank” czy „Zielona mila” Franka Darabonta.

Przegląd anegdot biograficznych należy zacząć od obowiązkowej u artystów traumy z dzieciństwa, jaką było w tym wypadku porzucenie rodziny przez ojca. Pan Donald King wyszedł z domu po papierosy i wziął nogi za pas, kiedy Stephen miał 2 lata. Dorastanie oraz młodzieńcze lata wiązać się będą u przyszłego autora bestsellerów przede wszystkim z biedą i jeśli ktoś zasługuje tu na wspomnienie to jego matka Ruth (Nellie Ruth Pillsbury), która zapracowywała się na śmierć i była całkowicie oddana dzieciom – Stephenowi i jego starszemu przyrodniemu (adoptowanemu) bratu. Co smutniejsze, kiedy nastąpił spektakularny zwrot akcji w tej historii i Stephen stał się właściwie z dnia na dzień niewyobrażalnie, również dla siebie, zamożny, matka właśnie umierała na raka i nie udało synowi jej dobroci i poświęceniu zadośćuczynić.

Sprawa z popularnością książek Kinga jest niezwykle ciekawa. Po prostu wszystko, co napisze – czasem rzeczy bardzo dobre, ale i słabsze, średnie – wszystko to sprzedaje się na pniu. To rzeczywisty fenomen socjologiczny. Książki podpisane nazwiskiem King idą jak świeże bułeczki. Zaeksperymentował z tym fenomenem sam bohater tej opowieści, postanowił mieć podwójną tożsamość twórczą i kilka swoich powieści opublikował pod nazwiskiem Richard Bachman. Książki te po pierwsze nie szły, a po drugie spotkały się ze zjadliwymi zarzutami naśladownictwa mistrza, oczywiście nieudolnego i niesięgającego pięt, „musisz się jeszcze wiele nauczyć” – radzili czytelnicy. Niezręczną sytuację przerwał King, robiąc coming out, czasem wracał jako Bachman, wydał tak aż 9 książek.

Biografowie piszą, że książki zawsze były dla Kinga sposobem na odreagowanie fobii, lęków i ciemnej strony. Po napisaniu „Lśnienia” King trochę bałamutnie mówił w wywiadach, że powieść ta powstała, by pokonać agresję i niechęć, jaka obudziła się w nim – młodym ojcu – w stosunku do jego dzieci – wkurzających, hałaśliwych i kłopotliwych, jak to dzieci. Ale większym tematem w przypadku tego dzieła wydaje się oczywiście alkoholizm i lęk przed twórczą niemocą. Strach przed pokonaniem tych demonów pojawi się na serio w życiu Kinga 20 lat później, kiedy jako skrajny alkoholik i narkoman będzie z nałogu bohatersko wychodził, panicznie bojąc się, że to używki były tym, co pozwoliło mu pisać, że trzeźwy straci talent, a już na pewno lekkość pióra, że będzie w mękach wyduszał z siebie zdanie po zdaniu. Jego powieść, wydana w 77 roku, była już wtedy dotkliwie o tym. 

"Lśnienie" - okładka książki

Bezpośrednią inspiracją do napisania „Lśnienia” był wyjazd Stephena i jego żony do hotelu Stanley w Estes Park. Miał to być reset po emocjach towarzyszących nagłemu zwrotowi w karierze Kinga, premierze „Carrie” i jej adaptacji, ale też po niedawnej śmierci matki pisarza. Ktoś polecił im ten hotel jako spokojny i odludny. Tak było. Kiedy dotarli na miejsce okazało się, że są ostatnimi gośćmi w sezonie, po drodze mijali tablice z napisami: „Ta droga będzie zamknięta całą zimę”, w hotelowej restauracji orkiestra grała tylko dla nich, a na pozostałych stołach stały krzesła obrócone do góry nogami. Drzwi skrzypiały, wiatr hulał w okiennicach, a szlauchy przeciwpożarowe na korytarzach wyglądały jak węże. Stephen w ciągu jednej nocy ułożył sobie ponoć w głowie tę historię – potem zaczernił nią kilkaset stron papieru. 

Na planie "Lśnienia"

Mitem obrosła też produkcja filmu, począwszy od anegdoty o Kubricku, który z odrazą rzuca o ścianę kolejne horrory, które zakupił w poszukiwaniu odpowiedniego dzieła do adaptacji i nagle zapada się w ciekawą powieść – „Lśnienie”. Sporo opowieści dotyczy legendarnego profesjonalizmu Kubricka. Zdjęcia do filmu trwały rok, były bardzo wymagające dla wszystkich członków ekipy, ale głównie dla aktorów. Kubrickowi zależało na tym, żeby ich realna kondycja wspomagała rolę, dlatego Jacka Nicholsona przez cały czas starał się wprawiać w stan irytacji, a Shelley Duvall traktował podobno ze szczególnym okrucieństwem, co miało pozwolić jej na stworzenie przekonującej kreacji kobiety na skraju wyczerpania i śmierci. Do legendy przeszło 127 dubli sceny, w której Wendy, trzymając w rękach kij bejsbolowy, cofa się ze strachu przed Jackiem. 

Scena dublowana 127 razy

Ten gigantyczny wysiłek fizyczny i psychiczny nie opłacił się Duvall, była za swoją kreację wyśmiewana, a jako najgorsza aktorka nominowana, podobnie zresztą jak Kubrick za reżyserię, do Złotych Malin. Do słynnej sceny „Here’s Johnny!” zużyto podobno 60 par wzmocnionych, trudnych do rozwalenia drzwi, tak żeby Nicholson mógł naprawdę wkurzyć się i zmęczyć, wybijając w nich okienko na swoją zjawiskową, oszalałą twarz. Stosunek nakręconej taśmy do filmu wyniósł, jak podają źródła, 102 do 1. Tylko chłopiec grający filmowego Danny’ego, Danny Lloyd, był otaczany przez Kubricka troską i opieką, ponoć nie miał pojęcia, że gra w horrorze, zobaczył film dopiero na progu dorosłości, gdy miał lat 17. 

„Here’s Johnny!”

Kingowi film Kubricka się nie podobał, do dziś irytują go rankingi, w których nazywany jest horrorem wszech czasów. Kiedy wytwórnia Warner udzielała mu po latach zgody na powtórną adaptację „Lśnienia” (mało kto ją zauważył), warunkiem było, że ma przestać wreszcie publicznie sarkać na pierwszą ekranizację. King nazywał film „limuzyną bez silnika”, uważał, że zmiany scenariuszowe zabiły właściwy sens i historia przestała być straszna. Złościło go, że Kubrick zmienił mu bohaterów. Z Wendy zrobił, jak twierdził King, „głupią babę”, a wybór Nicholsona, znanego już wtedy z „Lotu nad kukułczym gniazdem” i „Easy Ridera”, sprawił, że główny bohater wydawał się niezrównoważony od samego początku historii, co niszczy pomysł i zabija zaskoczenie. 

Myślę, że tak nie jest. Przeciwnie, adaptacja Kubricka sprawia, że postać Jacka wiele zyskuje. Torrance jest ucieleśnieniem zła, będącego stałą częścią ludzkiej natury, zła pochodzącego z wnętrza człowieka. To bohater, który będzie powracał do hotelu Overlook, dopóki człowiek będzie istniał, bo zło jest wieczne, nieskończoną ilość razy pojawiało się w historii ludzkości i nieskończoną ilość razy jeszcze powróci. To normalność i równowaga są tym, o co mozolnie i z trudem trzeba walczyć. Szaleństwo i okrucieństwo to dla świata i człowieka stan naturalny.

I tu pojawia się ostatni już wątek: intelektualny wymiar dzieła Kubrika, które pod tym względem na pewno przewyższa swój literacki pierwowzór. Liczba dysertacji naukowych, które można znaleźć na temat tego filmu, również w języku polskim, jest znaczna, nie bez przyczyny. Analiza tego filmu jest wyzwaniem. Kubrick wciąga w intelektualną zabawę, każąc rozmyślać nad symboliką luster, wielokrotności, symetrii. Zachęca, by zastanawiać się, jak w filmie działa czas, co oznacza motyw labiryntu. Czy mamy do czynienia z mitem Minotaura, czy Jack jest współczesnym Faustem kuszonym przez złe moce? Co oznaczają pochowane tu i ówdzie gry numerologiczne? Jakie znaczenie ma to, że hotel Overlook zbudowano na cmentarzysku Indian? Tych tropów interpretacyjnych jest tak wiele, że powstał na ich temat film dokumentalny „Pokój 237” w reżyserii Rodneya Aschera, zestawiający najbardziej radykalne teorie na temat tego horroru, oparte nie tylko na konwencjonalnych analizach języka i struktury dzieła filmowego, lecz także sięgające po tak nieoczywiste zabiegi, jak jednoczesne odtwarzanie filmu od początku i od końca, żeby sprawdzić, czy jakiegoś przesłania nie ukrył w nim Szatan.

Jeśli zatem wchodzi w grę kuszenie do złego, mam propozycję. Właśnie zaczyna się narodowa kwarantanna, zamknięte hotele świecą pustkami, w górach trwa zima na całego. Można wziąć dzieci, życiowego partnera i zaszyć się gdzieś z zamiarem napisania książki lub choćby opowiadania. Pierwsze zdanie mogło by brzmieć: „All work and no play makes Jack a dull boy”. A potem nastąpi szalony ciąg dalszy.

Książka i audiobook dostępne są wszędzie, film Stanleya Kubricka można obejrzeć na Netflixie i CDA.

Katarzyna Majewska

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Książka na ekranie: "Nagi lunch"

William S. Burroughs

Fascynujące jest oglądanie go na zdjęciach. Najwyraźniej bardzo lubił, kiedy mu je robiono. Szczupły, poważny mężczyzna w okularach, elegancki urzędniczy styl, dobrze skrojona marynarka, obowiązkowa kamizelka, koszula, krawat, na zdjęciach plenerowych najczęściej w kapeluszu. Do tego wizerunku pasowałoby bardziej życie pracownika działu kredytów hipotecznych amerykańskiego banku lub kancelarii notarialnej niż awanturnicza i bezkompromisowa historia artysty, legendy beat generation, będącego ciągle „w drodze” i przekraczającego nieustannie „drzwi percepcji”. A jednak. Ten elegancki, posępny pan to William S. Burroughs – pisarz, malarz, eksperymentator, ćpun, ikona, symbol. Człowiek, który przez cały niemal XX wiek wytyczał arcyciekawy szlak w sztuce, pokazując, jak bardzo można być nieklasyfikowanym i alternatywnym. To było jak karczowanie ścieżki, po której później mogli iść Andy Warhol, Robert Wilson, Patti Smith, Tom Waits czy David Bowie.

William Seward Burroughs urodził się w 1914 roku, umarł w 1997 roku jako 83-latek. Trudno w to uwierzyć, jeśli się wie, co robił swojemu organizmowi przez większość życia. Pochodził z zamożnej rodziny amerykańskich przemysłowców. Właściwie gdyby nie niefrasobliwość przodków, pochodziłby z rodziny milionerów. Jego dziadek William Bouroughs I (nasz bohater był Williamem II) wymyślił bowiem genialną maszynę liczącą, ale przedwcześnie zmarł. Rodzina nie poznała się na wynalazku i pozbyła się udziałów w fabryce Burroughs Corporation, która po chwili zaczęła znosić złote jaja i istnieje do dziś. Nie zmienia to faktu, że mały Bill wiódł wystawne życie w Saint Louis, w domu ze służbą i powozem, pamiętał polowania i dostatek, dom ten jednak nazywał „chłodnym bunkrem”, nie było w nim ponoć miłości. Być może. Nie zmienia to jednak faktu, że rodzice Billa przez całe jego dorosłe życie utrzymywali go, wyciągali z tarapatów, więzień, wpłacali kaucje na policji, opłacali odwyki narkotykowe oraz wychowali jego syna Williama Burrougsa III. Jego matkę – Joan Vollmer – Bill przypadkiem zastrzelił, kiedy oboje naćpani bawili się w Wilhelma Tella w Mexico City, w którym się zresztą znaleźli, uciekając przed amerykańską policją i prawdopodobnym więzieniem. Ale po kolei.

W domu i szkole Bill czuł się niedobrze, szybko pokochał literaturę, a poprzez nią również mroczny świat low life. Jedną z jego ulubionych książek dzieciństwa były podobno dzienniki złodzieja Jacka Blacka „I can’t win”. Udało mu się jednak skończyć dobre liceum, a potem rozpocząć studia na Harvardzie, studiował literaturę angielską. Kochał Szekspira, był ponoć mistrzem w żonglowaniu cytatami mistrza ze Stratfordu dla popisu. Wtedy też zaczął prowadzić podwójne życie – z jednej strony dystyngowany student Harwardu, z drugiej gej i początkujący ćpun eksplorujący homoseksualne podziemie Nowego Jorku, Greenwich Village i Harlemu. Mniej więcej wtedy zalicza pierwszy syfilis i potem przez półtora roku ma kurację arszenikową, bo tak się to wtedy leczyło. Po studiach rodzice przyznają mu „kieszonkowe” w wysokości 200 dolarów miesięcznie, które będą mu wypłacać przez kolejne 29 lat. Będzie go to trzymać przy życiu i pozwoli trwać na bezkompromisowej drodze przy samym brzeżku border line. Zaraz potem Bill ruszy do Europy, zwiedzi Paryż, Wiedeń, zobaczy rodzący się faszyzm, ożeni się nawet z Żydówką Ilse Klapper, by umożliwić jej ucieczkę do Stanów. Jest to białe małżeństwo, potem rozwiązane z przyjaźnią. Kiedy po tej eskapadzie wróci do Ameryki, będzie mieć różne pomysły, zrobi nawet licencję pilota, ale obsesje wezmą górę. Szaleńczo zakochany, odtrącony przez kochanka dokona samookaleczenia i trafi do szpitala psychiatrycznego, co stanie się nieoczekiwanie bardzo pożyteczne, bo kiedy powołują go do piechoty armii amerykańskiej matka, powołując się na to psychiczne załamanie, załatwi mu odroczenie i dzięki temu Bill nie walczy na frontach II wojny światowej. Zadamawia się natomiast w Nowym Jorku, gdzie – w dużym skrócie – żyje wśród ludzi półświatka, uzależnia się od opiatów (najgorsze zło: morfina, heroina), zaprzyjaźnia się i tworzy szajkę przestępczą z niejakim Herbertem Huncke, który stanie się potem kolejną z ikon beat generation, bohaterem książek (m.in. „Ćpuna”) i piosenek. Jest to złodziej, męska prostytutka, narkoman i handlarz narkotyków. Bill kupuje od niego narkotyki, uwielbia z nim rozmawiać, bo Herbert jest niezwykłym gawędziarzem. Przechowuje jego „fanty” i pomaga mu je zbyć. Bill budzi zaufanie, wszak, jak wspominałam, jest elegantem. W swoim trzyczęściowym garniturze pod krawatem zbywa zatem fanty Hunckego żonom lekarzy i aptekarzy w zamian za recepty na narkotyki i środki farmakologiczne. Mniej więcej wtedy do pary Borroughs/Huncke dołączył Allen Ginsberg, wówczas 17-letni – kolejna ważna postać beat generation, który wejdzie do historii literatury światowej jako poeta, autor „Skowytu”, również gej, w którym William będzie się kochał przez kawał życia i zawsze będzie dostawał kosza. Wkrótce potem barwną gromadkę uzupełnił Jack Kerouac – ten z kolei zostanie nieśmiertelnym bitnikiem dzięki powieści „W drodze”. Zamieszkają razem, stworzą komunę, razem z dziewczyną Kerouaca oraz wspomnianą już Joan Vollmer, która zostanie matką jedynego dziecka Billa oraz zginie idiotyczną śmiercią z rąk swojego męża w 1951 roku.

Nie jesteśmy nawet w latach 50-tych, a jest jeszcze tyle do opowiedzenia. Przeskakuję więc w tej awanturniczej biografii wszystkie anegdoty o tym, jak Bill był farmerem w Teksasie, gdzie razem Hunckem uprawiał i handlował marihuaną, jak musiał uciekać do Meksyku za szereg przestępstw – w tym posiadanie broni, heroiny, seks w miejscach publicznych i jazdę po pijanemu. Pomijam najbardziej znany epizod jego szalonego życia, czyli incydent zabójstwa żony i jego konsekwencje, przeskakuję narodziny i detoks syna, który urodził się uzależniony od narkotyków, oraz poszukiwania haju po szamańskim specyfiku Majów, który nazywał się yagé. Wreszcie, co najważniejsze, pierwsze teksty i pierwszą powieść, którą napisał, czyli „Ćpuna”.

Pomijam i przeskakuję, by wreszcie dotrzeć do opowieści o „Nagim lunchu”. William Burroughs napisał tę powieść w Tangerze, który był wtedy – lata 50-te poprzedniego wieku – miastem szczególnym – strefą pod międzynarodowym zarządem (angielsko-francusko-hiszpańsko-amerykańskim), azylem oszustów i uciekinierów, centrum handlu wszystkim, wszechświatową stolicą haszyszu i uciech. Bill pojechał tam zainspirowany książką Paula Bowlesa, który tam mieszkał. Ta książka to oczywiście „Pod osłoną nieba”, z której Bernardo Bertolucci zrobił potem swój genialny film z Johnem Malkovichem i Debrą Winger. Billa skusiły narkotyki i seks. Był tam na dnie, utrzymywał się z comiesięcznych 200 dolarów od rodziców, mieszkał w gejowskim burdelu, płacił za dzień 50 centów, większa część reszty szła na narkotyki. Handlowano tam wtedy wynalazkiem, który nazywał się eukodal i był syntetyczną morfiną wymyśloną przez Niemców na potrzeby II wojny światowej. Podobno ćpał to co dwie godziny, był w piekle, niżej już nie można było. Wyciągnęli go z niego, jak zwykle, rodzice, fundując mu odwyk w Londynie, po którym zmienił narkotykowy haj na pisanie. Nie można powiedzieć, że przestał brać, ale teraz był to tylko niewinny haszysz, po którym Bill mógł walić w klawisze maszyny do pisania ile chcąc i, w pewnym uproszczeniu, tak napisał „Nagi lunch”. 

Nagi lunch - okładka książki

Książka ukazała się najpierw w Europie, w Stanach Zjednoczonych została uznana za obsceniczną, a pierwsze jej wydania skończyły się aresztowaniami właścicieli oficyn. Półtora roku trwały rozprawy sądowe dotyczące jej legalności. Sprawa zakończyła się w 1966 roku decyzją Sądu Najwyższego stanu Massachusetts. Mimo że dwóch sędziów ze składu orzekającego określiło powieść Burroughsa mianem obscenicznej „kloacznej literatury” oraz „odrażającego kłębowiska niewyżytej perwersji”, uznana została za dzieło literackie „niepozbawione wartości społecznej”. Odtąd książkę można było wydawać legalnie w USA.

Kończąc przegląd anegdot z rollercoasterowego życia WSB, szybkim krokiem docieram do miejsca, w którym bohater staje się klasykiem, filozofem ery informacji, wizjonerem mediów i nowego świata. Jego tezy o walce chaosu z kontrolą zawarte w awangardowej filozofii nazwanej Nova Mit, jego eksperymenty z techniką cięcia słów – cut up (zwiastun dzisiejszej kultury samplingu, remiksu i zapożyczenia), jego eksperymenty z poszerzaniem granic percepcji o sny i wizje narkotyczne oraz jego przesunięcia w zakresie obyczajów, seksu, tego, co wolno, a czego nie – okazały się punktem wyjścia do zmiany myślenia, estetyki, obyczajów i granic sztuki dla nowego pokolenia. W ostatnim etapie życia (mam na myśli kilkadziesiąt ostatnich lat, bo Bill dożył sędziwego wieku) uznano go za symbol czasów kontestacji, zmian w kulturze i obyczajach. Stał się też postacią popkulturową: grał w teatrze i w filmach (np. „Drugstore Cowboy” Gusa van Santa), współpracował z Robertem Wilsonem i Tomem Waitsem nad operą „The Black Rider”, którą miałam okazję widzieć w Los Angeles i która jest genialna. Grał w teledyskach, można go zobaczyć na okładce płyty Beatlesów „Orkiestra samotnych serc sierżanta Pieprza”, zdążył nagrać wspólny teledysk z Kurtem Cobainem i z U2 („Last Night On Earth”). Zainspirował Nicolasa Roega i wielu innych filmowców i artystów. Udzielił wywiadu Davidowi Bowiemu, wizytował poświęcone mu festiwale, na których o jego znaczeniu dla sztuki dyskutowali Susan Sontag, Patti Smith, Frank Zappa, John Cage i wielu innych. Został zbiorową fascynacją bohemy, od filozofów po artystów. Miał własne rubryki w progresywnych pismach o kulturze, publikował swoje filozofie, robił filmy, kolaże i nagrania, napisał też ostatnie swoje powieści m.in. „Miasta Czerwonej Nocy”. Dostał nawet od rządu Francji order dla „zasłużonego dla kultury i literatury” – jak porządny obywatel. I jako nietypowy, ale jednak, celebryta, został twarzą odzieżowej marki Gap i wystąpił w reklamie Nike. Cała ta jazda bez trzymanki skończyła się 1 sierpnia 1997 atakiem serca i śmiercią. Trudno rzeczywiście nie mieć podziwu dla tego pokręconego, szalonego, ale też niezwykle twórczego i barwnego życia. 

William S. Burroughs z Davidem Bowiem

Z Davidem Cronenbergiem spotykał się Borroughs w 1984 roku. Mieli dobry kontakt, o czym świadczy wspólna podróż do Tangeru. Dla Billa była to ostania podróż do tego mitycznego miasta. Cronenberg nie chciał skorzystać z przygotowanego przez autora wraz z zaprzyjaźnionym artystą Gysinem scenariusza, napisał swój własny, w którym oprócz „Nagiego lunchu” wykorzystał inne utwory Burroughsa, a także wątki z jego życia m.in. zabójstwo Joan. Burroughs oglądał premierę w roku 1991. I my zobaczmy ten dziwny film, wszak, jak pisał William Blake, „droga ekscesu wiedzie do pałacu mądrości”. 

Nagi lunch

Książka, audiobook i film na DVD dostępne są wszędzie i tanio, w sieci film można znaleźć na CDA.

Katarzyna Majewska

niedziela, 22 listopada 2020

O tym, jak kino wychodzi z kina, i czy wróci


Bez wątpienia jesteśmy świadkami wyjątkowych przemian znanego nam dotychczas porządku rzeczy. W ostatnich miesiącach rzeczywistość uparcie nie przestaje nas zaskakiwać, przeobraża się właściwie każda dziedzina ludzkiej działalności. Branża filmowa okazała się niezwykle wrażliwa na wpływ epidemii. COVID-19 odcisnął piętno na każdym etapie filmowej produkcji i dystrybucji — przełożono premiery, doszło do zmian w organizacji planów zdjęciowych, zamknięto kina. Rośnie też znaczenie gałęzi filmu bardziej odpornych na wprowadzone obostrzenia, chociażby animacji. Nic nie mogło ocalić jednak festiwali filmowych, wydarzeń, podczas których kino lśni najjaśniej. Te święta sztuki filmowej, wciąż, mimo zmieniającego się rynku, pozostają kluczowe pod wieloma względami. Tam wartościuje się współczesne dzieła. Skrupulatna selekcja, a następnie przemyślane wyróżnienia nadają rytm filmowemu marketingowi i kształtują trendy. Logotyp niektórych festiwali to promocyjna korzyść nie do przecenienia. Charakterystyczny liść, będący logo festiwalu w Cannes, albo niedźwiedź z Berlinale umieszczony na plakacie filmu skutecznie przyciąga widzów.  

Niemal wszystkie tegoroczne festiwale odbyły się w odmienny sposób, na przykład tak jak w Wenecji przy ograniczonej widowni. Były też przekładane jak w wypadku Cannes, gdzie organizatorzy zmieniali parokrotnie datę wydarzenia, a ostatecznie w październiku miały miejsce pokazy jedynie czterech filmów, oczywiście z zachowaniem ścisłego, sanitarnego rygoru. Ograniczyło to znacznie potencjał tych festiwali.

Dlatego najciekawszym rozwiązaniem wydają się festiwale hybrydowe, gdzie filmy można obejrzeć w kinie, ale i w domowym zaciszu online. Takiej formuły doświadczyli chociażby widzowie tegorocznego festiwalu Nowe Horyzonty połączonego z American Film Festival. „Przyzwolenie na to, żeby nasi widzowie tłumnie gromadzili się w Kinie Nowe Horyzonty, byłoby nieodpowiedzialne. To odpowiedzialność zarówno wobec nich, jak również wobec twórców, którzy trafili na tak pechowy moment, powoduje, że przenosimy dużą część festiwali do internetu” oświadczyli dyrektorzy festiwalu. Projekcje stacjonarne funkcjonowały jedynie jako symbol i namiastka normalności, a ponad 170 filmów można było zobaczyć w sieci. Liczba dostępnych dzieł pozostała mniej więcej zbliżona do normy, chociaż inne aspekty w tym roku zdecydowanie od niej odbiegały. 

Warto też wspomnieć o ciekawej inicjatywie na biennale w Wenecji – festiwalu filmów VR, który odbył się wirtualnie, na platformie VRChat, a nie jak zazwyczaj na wyspie Lazzaretto Vecchio. Twórcy „nie próbowali odtworzyć prawdziwego festiwalu 1 do 1, zamiast tego stworzyli coś, co zachęci uczestników do eksploracji” stwierdziła jedna z kuratorek, Liz Rosenthal. Istotne zmiany zachodzą zatem na naszych oczach.

Konsekwencje takich pomysłów muszą być znaczące. Praktycznych zalet jest wiele i większość sprowadza się do dwóch słów: „bezpieczeństwo” i „elastyczność”. Kina nie staną się miejscem rozpowszechniania wirusa, a filmy online można obejrzeć w bardziej dogodnej chwili, zazwyczaj można je zatrzymywać, spotkania z twórcami są szerzej dostępne, a dla osób dotychczas odwiedzających festiwale osobiście jest to również oszczędność kosztów podróży. Pewne jest jednak, że ten sposób doświadczania filmów niesie ze sobą pewne zagrożenia. Obejrzenie filmu w kinie jest rytuałem, który ułatwia skupienie i zaangażowanie. W sali kinowej mniej jest miejsca na rozproszenie, a bodźce wzrokowe i dźwiękowe mocniej wybrzmiewają. Budynek kina staje się też często miejscem dyskusji przed lub po seansie, spotkania pewnej społeczności. Festiwale filmowe to nie tylko filmy, ale cała atmosfera, która doznaje uszczerbku w digitalnej formie.

Wiele przemian wywołanych koronawirusem prawdopodobnie zostanie częścią rzeczywistości już po tym, gdy pokonamy samego wirusa. Praca zdalna okazała się w wielu przypadkach bardziej wydajna i ekonomiczna, rynek dostaw wszelkiego rodzaju produktów skutecznie zaspokaja ludzką potrzebę wygody, a ludzie nauczyli się zapewniać sobie rozrywkę samemu, bez wychodzenia z domu. Pandemia prawdopodobnie tylko przyspieszyła pewne zmiany. Kino zmienia się wraz z tymi trendami. Czy zatem festiwal hybrydowy stanie się normą odbioru kinematografii wysokiej w najbliższych dekadach, mimo zażegnania kryzysu? Internetowa dostępność filmu czyni go niejako bardziej inkluzywnym, ale jednocześnie odziera z rytuału, którego roli łatwo nie docenić. W momencie, w którym koronawirus uznamy za w jakiś sposób pokonany, ludzie będą już silnie zaangażowani w wytworzone w czasie lockdownu nawyki. To, jak odbieramy i będziemy odbierać kino, również będzie musiało się poddać ogólnym kierunkom zmian wywołanych pandemią.

Michał Betta

wtorek, 17 listopada 2020

Książka na ekranie: "Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?"

Piszą o nim, że był Szekspirem, Dostojewskim, Borgesem science fiction, ale sławę zyskał właściwie dopiero po śmierci. Przez całe życie pisał, żeby zarobić na utrzymanie, dostawał za swoje książki w porywach po 1500 dolarów. Dla światka SF był autorem pogranicza, nieco zbyt ambitnym i trudnym, dla głównego nurtu literatury – facetem od science fiction, czyli kimś mniej wartościowym.

 Philip K. Dick

Dziś Philip K. Dick to najbardziej kultowe nazwisko filozoficznej SF – człowiek zagadka – pisarz z bujną wyobraźnią, chory psychicznie paranoik, narkoman, obdarzony tajemniczymi mocami „wybraniec boży” – wszystkie te etykiety pasują.

Nad jego dzieciństwem ciążyło wspomnienie zmarłej siostry bliźniaczki i konflikty z matką, które wykańczały oboje, ich echa znajdziemy w powieściach i opowiadaniach. Pięciokrotnie żonaty, miał troje dzieci, był uroczym, ale trudnym partnerem, euforycznie się zakochiwał, a potem jego paranoje brały górę. Swoją trzecią żonę Annę zamknął nawet na dwa tygodnie do szpitala psychiatrycznego, choć z całą pewnością to on był szalony, a nie ona. Zakochiwał się w każdej ciemnowłosej dziewczynie, która chciała rozmawiać z nim o jego książkach, był od tego uzależniony.

Dicka rzeczywiście trapiło wiele chorób i dolegliwości. Czy je w sobie pielęgnował i rozwijał, czy przeciwnie, próbował jakoś z nimi żyć –  nadużyciem byłoby rozstrzygać. Myślę, że chory człowiek, który w ciągu swojego krótkiego życia (54-letniego) napisał czterdzieści powieści, setki opowiadań i innego rodzaju tekstów, który próbował swoje choroby i fiksacje zracjonalizować i opisać (jak choćby na 8 tysiącach stron Exegesis) nie był hipochondrykiem, tylko tytanem pracy i krzesał z siebie nieprawdopodobne moce, nie z powodu choroby, ale mimo niej. Rzeczywiście tempo jego pisania nie było normalne, a właściwie normalne jest, że takie tempo wykończyłoby każdego. Zdarzały mu się lata – jak choćby 1963-64, kiedy napisał 12 powieści! W 24 miesiące! Wśród nich Trzy stygmaty Palmera Eldricha. Trudno sobie nawet wyobrazić jaki to wysiłek, rodzaj skupienia i tempa intelektualnego. Nic dziwnego, że potem jego umysł zachowywał się osobliwie.

Dick był samoukiem. Studiował przez krótki czas filozofię i germanistykę, ale nigdy nie ukończył żadnego kierunku, fobie uniemożliwiły mu naukę w normalnym trybie. Wiadomo jednak, że był szalenie oczytany. Pochłaniał wszystko, co mu wpadło w ręce: od Dostojewskiego, Flauberta i Joyce’a, poprzez fantastykę i teksty naukowe, aż po traktaty gnostyków oraz dzieła Platona, Junga i scholastyków. Znał dobrze język niemiecki. Interesował się psychologią, polityką i fizyką. Swoboda, z jaką mówił o swoich pomysłach i jak uzasadniał je na gruncie nauki i filozofii, była podobno niezwykła. Nie miał może erudycji takiej jak Stanisław Lem, ale wiedza Dicka była z pewnością ponadprzeciętna.

Skoro nazwisko Stanisława Lema zostało już przywołane, wypada przypomnieć najsłynniejszą anegdotę łączącą gigantów SF, widać w niej przy okazji naturę paranoi PKD. Autor Solaris bardzo go cenił i doprowadził do wydania w Polsce powieści Ubik. Wydawnictwo zaprosiło Philipa nad Wisłę na spotkania z czytelnikami i po odbiór honorarium, w złotówkach i w gotówce. Był to zły czas na takie wyzwania, pisarza dręczyły paranoje i omamy. Wszystko poszło źle i w konsekwencji Dick uznał, że chciano zwabić go do Polski w pułapkę i uprowadzić, a Stanisław Lem tak naprawdę nie istnieje, jest komunistyczną komórką szpiegowską, mającą na celu zniszczenie amerykańskiego SF i przejęcia kontroli nad światem. Napisał wtedy słynny już, surrealistyczny list – donos do FBI na Lema, nazywając go „pozbawioną twarzy grupą Kraków. Poland, najprawdopodobniej wieloosobowym komitetem, a nie pojedynczym osobnikiem, gdyż pisze wieloma stylami i raz zna niektóre obce języki, a raz nie (…)”. Federalne Biuro Śledcze nie podjęło jednak tematu.

Okładka książki

Najbardziej tajemnicza część jego biografii dotyczy teofanii, widzeń i osobistych relacji z Bogiem. Dick był człowiekiem o niebywałej wyobraźni i wrażliwości. To dawało mu łatwość wymyślania fascynujących opowieści, ale prowokowało też do nadawania faktom z życia kształtu fantastycznej fabuły. Choćby historia wokół powstania Trzech stygmatów Palmera Eldritcha: pewnego razu, pracując w ogrodzie, Dick zobaczył na niebie twarz Boga. Była z metalu i był to Bóg prawdziwie zły. Autor w panice udał się do kościoła i zażądał, by udzielono mu ostatniego namaszczenia. Nie było potrzebne, ale z tej opowieści, prawdziwej czy nie, wziął się pomysł na jedną z najbardziej niesamowitych książek, jakie kiedykolwiek napisano. Największą inspirację czerpał Dick z otaczającej go rzeczywistości, postrzegał ją pewnie trochę inaczej niż „zwykli” ludzie. To, co go spotykało, to nie zawsze musiały być „wizje” czy „objawienia” sensu stricto, tylko znakomite pomysły utalentowanego człowieka: ot – puszka sprayu, która jest Bogiem.

Najsłynniejsze wizje Dicka pochodzą z lutego i marca 1974 (opisywał je skrótem 2-3-74). Pisarz przeżył wówczas szereg wydarzeń, które można nazwać mistycznymi. Miał między innymi wizje starożytnego Rzymu rozgrywające się w Kalifornii lat 70-tych, zaczął mówić w języku koine, którego nigdy się nie uczył, raziły go promienie różowego światła i został ostrzeżony o śmiertelnej chorobie syna za pomocą piosenki Strawberry Fields Forever Beatlesów. Brzmi śmiesznie, ale diagnozę Dicka potwierdził zdumiony lekarz i chłopca szybko zoperowano. Nie ulega wątpliwości, że coś się wtedy pisarzowi faktycznie przydarzyło. Próbowano wyjaśniać 2-3-74 na różne sposoby, od psychicznej kruchości, poprzez jego słabość do środków odurzających, po epilepsję płatu skroniowego (jest taka jednostka chorobowa). Dick próbował zrozumieć istotę tych zdarzeń całe życie. Kilka lat później miał mieć finalne „objawienie” polegające na pogodzeniu się z niepojmowalnością Boga – i znów rezultatem była znakomita powieść – VALIS (Vast Active Living Intelligence System).

Splendory, w tym te dotyczące powieści Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, przyszły za późno. Dick zmarł 2 mar­ca 1982 roku, w wieku 54 lat. Wkrótce powstała na­groda jego imienia – Philip K. Dick Award, przyz­nawana najlepszej fantastyczno-naukowej powieści pocketbookowej wydanej w USA. Oznacza to najczęściej na­grodę dla młodych i obiecujących autorów i jest dla nich poważnym wsparciem.

PKD sprzedał prawa do pierwowzoru Blade Runnera w roku 1973. Był wtedy po raz piąty żonaty, właśnie urodziło mu się trzecie dziecko – syn Christopher – nastał idealny moment, żeby zarobić większe pieniądze. Otrzymał od United Artist zaliczkę w wysokości 2,5 tysiąca dolarów i obietnicę kolejnych 25 tysięcy, jeśli film powstanie. Przepychanki ze scenariuszem i producentami trwały kilka lat. Pierwsza wersja scenariusza pióra Roberta Jaffe wydała się Dickowi beznadziejnie zła (wtedy podobno reżyserem filmu miał być Martin Scorsese). Potem nad scenariuszem pracował wielki fan twórczości Dicka Hampton Fancher. Ostatecznie zrealizowany scenariusz to przeróbka jego tekstu autorstwa Davida Peopelsa. Nie jest to wierna adaptacja i to jest w niej świetne. Lektura powieści nie szkodzi filmowi i odwrotnie, a nawet jedno wzbudza wielki apetyt na drugie. Biografowie ustalili (Boże inwazje Lawrenca Satina i Człowiek, który pamiętał przyszłość Anthony'ego Peake’a), że Dick nigdy nie zobaczył całego Blade Runnera. Nie chciał przyjechać do studia i przekonać się, jak idą pracę nad realizacją, choć był zapraszany. Znał swój temperament, bał się, że rozczarowany, w gniewie i złości, zrobi na planie rozróbę. Niepotrzebnie, bo gdy jakiś czas później w programie telewizyjnym obejrzał fragmenty zrealizowane przez Ridleya Scotta, był pod wielkim wrażeniem. Dał się zatem zaprosić na pokaz kolejnych fragmentów filmu i wpadł w zachwyt. Twierdził, że reżyser wdarł się do jego głowy i ukradł gotowe obrazy, w tym postać Rachael Rosen kreowaną w filmie przez Sean Young.

Blade Runner

Zachowały się listy z końcówki roku 1981, w których pisarz zaprasza swoją przyjaciółkę na zamkniętą premierę filmu. Dowcipkowali na temat wypożyczenia garnituru, bo Dick nosił się dość niechlujnie. Ale do uroczystego wieczoru nie doszło. Za to 18 lutego Philip Dick został znaleziony przez przyjaciół nieprzytomny na podłodze w swoim mieszkaniu, leżał między kanapą a stolikiem na kawę. Żywego zabrało go pogotowie, w szpitalu przeszedł serię wylewów i 2 marca zmarł. Wertując to, co po nim zostało, biografowie i przyjaciele mieli ciarki na plecach, kiedy przeczytali list, który wysłał do swojej przyjaciółki w 1975 roku. Opowiadał jej w nim o swoim sennym koszmarze: widział martwego mężczyznę, który leżał na podłodze między stolikiem na kawę a kanapą. Być może rzeczywiście był człowiekiem, który widział sceny z przyszłości.

Przypomnieliśmy Blade Runnera widzom DCF w listopadzie 2019 roku. Kto widział film wie, że to data znacząca. Niedługo potem nasz świat rzeczywiście bardzo się zmienił. Zobaczyć go na dużym ekranie to była wielka przyjemność, bo to prawdziwe arcydzieło, każda scena tego filmu to arcydzieło. Blade Runner doczekał się też kontynuacji z wizją świata z roku 2049 – cóż, to zaledwie za 29 lat.

Niestety Blade Runnery – stary i nowszy – zniknęły  już z Netflixa, ale powieść i DVD są dostępne wszędzie, warto mieć je w swojej biblio i videotece.

Katarzyna Majewska

piątek, 6 listopada 2020

20. MFF NH – czego nie można przegapić cz.2

Tegoroczny Międzynarodowy Festiwal Filmowy Nowe Horyzonty dostępny dla każdego bez ograniczeń w Internecie! Czego nie można ominąć podczas 20. edycji? Oto dalsza część subiektywnych rekomendacji.

Sekcja: Trzecie oko

Dziennik snów 2016-2019, reż. Jon Rafman | Kanada

Filmy animowane zawsze mają przewagę nad produkcjami fabularnymi z tego względu, że artysta jest w stanie w pełni pokazać swoją wizję. Kanadyjski twórca – Jon Rafman – prowadził dziennik snów za pomocą oprogramowania 3D, dzięki czemu otrzymaliśmy nietypową animację pełną nawiązań do popkultury. Jednak nie zawsze te fantazje są optymistyczne – przed widzem seans prezentujący zdegradowany świat, samotność i śmierć. Nieoczywiste rozwiązania fabularne z pewnością nie dadzą o sobie szybko zapomnieć i kto wie – może wpłyną na nasze sny.

Sekcja: Front Wizualny

Krabi, 2562, reż. Ben Rivers, Anocha Suwichakornpong | Wielka Brytania, Tajlandia

Sekcja Front Wizualny jest zawsze interesującą częścią programu festiwalu z uwagi na szczególne podejście twórców do obrazu. Duet Ben Rivers oraz Anocha Suwichakornpong prezentuje w swoim filmie okrytą mistycyzmem Tajlandię. Odwołanie do rodzimych legend oraz posłużenie się motywem drogi prowadzi do zatarcia granicy między światem rzeczywistym a duchowym.

Odyseja, reż. Sabine Groenewegen | Wielka Brytania

Sabine Groenewegen w Odysei połączyła materiał found footage, elementy science fiction oraz poezję. Reżyserka stworzyła wizualny komentarz dotyczący sposobów konstruowania historii narodowej. Traktowanie obrazu jako materiału badawczego sprawiło, że najprostsze dylematy nabierają wywrotowego charakteru. Kategoria prawdy przestaje obowiązywać. Stawiane przez widza pytanie, czego właściwie jest świadkiem, będzie w pełni uzasadnione.

Szczypce i skorupki, reż. Isamu Hirabayashi | Japonia

W swoim debiucie pełnometrażowym Isamu Hirabayashi opowiada o miłości i śmierci, choć nie będzie to kolejny nudny melodramat. Bohaterowie poznają się w kapsułowym hotelu, który dla Europejczyków jest jednym z charakterystycznych elementów Japonii. Z uwagi na odmienność usposobienia protagoniści wdają się w długie rozmowy, odkrywając przed sobą (i widzem) swoje uczucia czy lęki. Reżyser stroni od ukazywania związku w romantyczny, przesłodzony sposób, zestawiając działania ludzi z zachowaniem zwierząt. Będzie się działo!

Sekcja: Lost Lost Lost

Zmierzch, reż. Théo Court | Chile

Czarno-białe produkcje przeważnie skrywają w sobie niezwykły urok. Umiejętne operowanie światłem i cieniem potrafi wzbudzić więcej emocji niż niejeden żywy kolorystycznie obraz. Théo Court urzeka odbiorcę półmrokiem oraz niedopowiedzeniami. Fabuła jego debiutu koresponduje z wizualną koncepcją – w wielkim rozpadającym się domu starzejący się lokaj opiekuje się swoim pracodawcą. Koniec pewnego etapu jest nieunikniony. Bohater skazany jest na zniknięcie niczym powolnie blaknąca fotografia. Czasu nie da się zatrzymać, a film Courta boleśnie o tym przypomina. 

Sekcja: Oslo / Reykjavik 3

Ostatni i pierwsi ludzie, reż. Jóhann Jóhannsson | Islandia

Jóhann Jóhannsson był przede wszystkim muzykiem, który urozmaicił dźwiękowo takie filmy jak Sicario czy Nowy początek. W rolę reżysera wcielił się dwukrotnie – stworzył dokument krótkometrażowy End of Summer oraz niezwykłe widowisko zatytułowane Ostatni i pierwsi ludzie. Awangardowy spektakl prawdopodobnie nie przypadnie do gustu każdemu. Jednakże warto zanurzyć się w tę apokaliptyczną wizję i przekonać się, co czeka nas za milion lat.

Gunda, reż. Victor Kossakovsky | Norwegia, USA

Gunda w reżyserii Wiktora Kossakowskiego jest nietypowym dokumentem o zwierzętach hodowlanych. Twórca zrezygnował z kolorów oraz muzyki, skupiając się przede wszystkim na obrazie. Bez zbędnej dydaktyki reżyser ukazuje kwestię konsumpcji mięsa oraz przemysł wyzyskujący zwierzęta. Brak jednoznacznej tezy interpretacyjnej pozwala widzowi na swobodne zastanowienie się nad indywidualnym stosunkiem do tej materii.

Sekcja: Nocne Szaleństwo

Patrick, reż. Tim Mielants | Belgia

Podczas seansów w ramach sekcji Nocne Szaleństwo chyba najbardziej będzie odczuwało się brak kinowej atmosfery. Reakcja publiczności na film stanowi element jego odbioru. Nie zrażając się jednak, warto w tym roku sięgnąć po Patricka. Belgijski komediodramat przywodzi na myśl Deerskin, który podczas zeszłorocznej edycji podbił serca widzów. Fabuła skupia się na młotku, który będzie determinował poczynania głównego bohatera. Brzmi zachęcająco, zwłaszcza na wieczorną projekcję.

ColOZio, reż. Artemio Narro | Meksyk

Co wyjdzie z połączenia Don Kichota z La Manchy z Las Vegas Parano? Postanowił sprawdzić to meksykański twórca – Artemio Narro. Efektem jest ColOZio. Pierwsze skrzypce gra LSD, które odkryje przed nami przyszłość. Bohaterowie doznają wizji zamachu na kandydata na prezydenta Meksyku. Rozpocznie się szalona misja ratunkowa pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji i humoru.

Maja Jankowska

wtorek, 3 listopada 2020

20. MFF NH – czego nie można przegapić cz.1

Tegoroczny Międzynarodowy Festiwal Filmowy Nowe Horyzonty z oczywistych względów znacząco będzie się różnił od ubiegłych edycji. Wydarzenie przeniosło się w większej części do Internetu, choć kilka stacjonarnych pokazów prawdopodobnie uda się przeprowadzić. Z uwagi na połączenie filmowej imprezy z American Film Festival przed nami jeszcze trudniejsze zadanie wybrania pozycji, których nie można przegapić.

Sekcja: Międzynarodowy Konkurs Nowe Horyzonty

Eden, reż. Ágnes Kocsis | Węgry, Rumunia

Kino węgierskie wciąż nie jest w Polsce szczególnie popularne. Tymczasem jest to jedna z ciekawszych europejskich kinematografii (wystarczy wspomnieć Bélę Tarra czy Ildikó Enyedi). Najnowszy film Ágnes Kocsis stanowi pomieszanie thrillera z science fiction, a całość wpisana została w nurt slow cinema. Eden to traktat filozoficzny i komentarz stylu życia w XXI wieku. Niewątpliwie podczas seansu i na długi czas po nim pozostaniemy z szeregiem pytań, na które nie ma prostych odpowiedzi.

Komar, reż. Filip Jan Rymsza | Polska

Filip Rymsza w swoim filmie powraca do krachu na giełdzie w 2008 r. Głównym bohaterem jest matematyczny geniusz, który staje się ofiarą tytułowego Komara. Pełen psychologicznych analiz, ale również elementów typowych dla thrillera film ujęty został w niezwykle plastyczne obrazy. Sposób kadrowania, kolorystyka oraz gra świateł sprawiają, że całość nabiera nierzeczywistego wydźwięku. Jednakże problemy, z którymi boryka się bohater, są jak najbardziej prawdziwe, także dla widza.

O niedogodności narodzin, reż. Sandra Wollner | Austria, Niemcy

Wyświetlana na tegorocznym Berlinale produkcja austriackiej reżyserki jest obrazem niezwykle niepokojącym. Bohaterką jest małoletnia androidka, której celem jest spełnianie ludzkich fantazji. Fabuła nie skupi się jednak na urzeczywistnianiu marzenia stania się przez nią człowiekiem, a raczej podkreśleniu wpływu technologii na ludzi. Odsłania ona nie tylko alienację czy samotność, ale również mroczniejszą stronę człowieka.

Sekcja: Pokazy Galowe

Zabij to i wyjedź z tego miasta, reż. Mariusz Wilczyński | Polska

Mariusz Wilczyński – reżyser, animator, scenarzysta – pracował 14 lat nad swoim dziełem, które premierowo zostało pokazane na Berlinale. Ta autobiograficzna animacja ukazuje dorastanie w potransformacyjnej Polsce. Dzieło Wilczyńskiego jest także pomnikiem – w roli narratorów usłyszymy m.in. Daniela Olbrychskiego, Krystynę Jandę, a także nieżyjących już Andrzeja Wajdę czy Irenę Kwiatkowską. Ten strumień wspomnień – pomimo sentymentalnego wydźwięku – zdecydowanie wart jest uwagi.

Sekcja: Mistrzowie

Fauna, reż. Nicolás Pereda | Meksyk, Kanada

Na pozór komediowy film meksykańskiego twórcy w rzeczywistości stanowi ciekawy obraz o społecznej traumie. Problemy z tożsamością czy zaburzenie dotychczasowych ról w społeczności to główne wątki Fauny. Całość została ubrana w częściowo komediowe, częściowo dramatyczne nuty, co może dostarczyć intrygujących wrażeń.

Lato ’85, reż. François Ozon | Francja, Belgia

Francuskiego twórcy nie trzeba przedstawiać, a projekcje jego najnowszych obrazów zwykle cieszą się popularnością. Zapewne tak też będzie w przypadku Lata ’85, w którym Ozon, zgodnie z tytułem, przenosi widza do świata pełnego muzycznych hitów oraz śmiesznych fryzur. Stanowi to również scenerię dla pewnej pierwszej miłości – bogatej w nieoczekiwane zwroty akcji oraz pożądanie.

Malmkrog, reż. Cristi Puiu | Rumunia, Serbia, Szwajcaria, Szwecja, Bośnia i Hercegowina, Macedonia

Ojciec chrzestny rumuńskiej Nowej Fali powraca w wielkim stylu. Puiu kojarzony jest raczej z dramatami realistycznymi, tym razem jednak sięgnął po kino kostiumowe. Trwające niemal trzy i pół godziny filozoficzne widowisko stanowi niebywałe pole do interpretacji wszystkich elementów świata filmowego. Statyczny, choć z pewnością nienużący seans zapadnie widzowi głęboko w pamięć.

Sekcja: Odkrycia

Wielorybnik, reż. Philipp Yuryev | Rosja, Polska, Belgia

Leszka jest wielorybnikiem z Czukotki, któremu przyjdzie zmierzyć się z procesem dorastania. Jego historia jest jednak nietypowa. Chłopak nie tylko żyje w odizolowaniu od świata, ale ponadto jego pierwszą miłością okazuje się HollySweet999 – striptizerka z Detroit. Jak rozwinie się to uczucie? Obraz Yuryeva to słodko-gorzka opowieść o młodości i perypetiach z nią związanych.

Jak być ptakiem. Instrukcja, reż. Babis Makridis | Grecja

Wyświetlane podczas festiwalu filmy greckie zawsze mają w sobie jakąś nutę szaleństwa. Nie inaczej jest w przypadku dzieła Makridisa. Reżyser zafascynował swoich bohaterów lataniem i stworzył nietypowy, ocierający się o dokument obraz. Reporterski charakter został przepleciony poetyckimi kadrami, w których twórca zawarł baśniowość. Z każdą następną sceną odpowiedź na tytułowe pytanie staje się coraz bardziej surrealistyczna.

Sekcja: Ale kino+

Rocks, reż. Sarah Gavron | Wielka Brytania

Bohaterką filmu Gavron jest tytułowa Rocks, która mieszka z matką oraz młodszym bratem w dzielnicy komunalnych bloków w Londynie. Piętnastolatka zostaje gwałtownie zmuszona do stania się głową rodziny, po tym jak jej rodzicielka znika. Dziewczyna odnajduje wsparcie wśród koleżanek, co nadaje filmowi feministycznego przesłania. Rocks czekają wzloty i upadki tak typowe dla etapu dorastania, a pogłębione tym bardziej, że z problemami musi radzić sobie sama.

Maja Jankowska