Stephen King
Kariera Kinga zaczynała się z pewnymi oporami, wydawcy kręcili nosem na pierwsze próby powieściowe, zlecali niekończące się poprawki, by i tak odesłać książki do kosza. Ale gdy wreszcie wystartował, była to już bomba i trzęsienie ziemi razem. W jednej chwili stał się literacką gwiazdą za sprawą „Carrie” – horroru, z którego niemal natychmiast powstał kultowy film w reżyserii Briana de Palmy. Zjawiskowa Sissy Spacek kreowała w nim rolę obdarzonej zdolnościami telekinezy nastolatki, która mści się na swoich szkolnych dręczycielach. Zaraz potem King machnął „Miasteczko Salem”, z którego również od razu zrobiono serial i poprawił „Lśnieniem” (rok 1977) – hitem, którego ekranizacja z 1980 w reżyserii Stanleya Kubricka stała się najsłynniejszym filmem grozy być może w całej historii kinematografii. A potem było tego więcej i więcej, by rzucić ad hoc parę tytułów: „Misery” Roba Reinera, „Christine” Johna Carpentera, „Martwa strefa” Davida Cronenberga, „Doktor Sen” Mike’a Flanagana lub mniej kojarzące się z Kingiem filmy, jak „Skazani na Shawshank” czy „Zielona mila” Franka Darabonta.
Przegląd anegdot biograficznych należy zacząć od obowiązkowej u artystów traumy z dzieciństwa, jaką było w tym wypadku porzucenie rodziny przez ojca. Pan Donald King wyszedł z domu po papierosy i wziął nogi za pas, kiedy Stephen miał 2 lata. Dorastanie oraz młodzieńcze lata wiązać się będą u przyszłego autora bestsellerów przede wszystkim z biedą i jeśli ktoś zasługuje tu na wspomnienie to jego matka Ruth (Nellie Ruth Pillsbury), która zapracowywała się na śmierć i była całkowicie oddana dzieciom – Stephenowi i jego starszemu przyrodniemu (adoptowanemu) bratu. Co smutniejsze, kiedy nastąpił spektakularny zwrot akcji w tej historii i Stephen stał się właściwie z dnia na dzień niewyobrażalnie, również dla siebie, zamożny, matka właśnie umierała na raka i nie udało synowi jej dobroci i poświęceniu zadośćuczynić.
Sprawa z popularnością książek Kinga jest niezwykle ciekawa. Po prostu wszystko, co napisze – czasem rzeczy bardzo dobre, ale i słabsze, średnie – wszystko to sprzedaje się na pniu. To rzeczywisty fenomen socjologiczny. Książki podpisane nazwiskiem King idą jak świeże bułeczki. Zaeksperymentował z tym fenomenem sam bohater tej opowieści, postanowił mieć podwójną tożsamość twórczą i kilka swoich powieści opublikował pod nazwiskiem Richard Bachman. Książki te po pierwsze nie szły, a po drugie spotkały się ze zjadliwymi zarzutami naśladownictwa mistrza, oczywiście nieudolnego i niesięgającego pięt, „musisz się jeszcze wiele nauczyć” – radzili czytelnicy. Niezręczną sytuację przerwał King, robiąc coming out, czasem wracał jako Bachman, wydał tak aż 9 książek.
Biografowie piszą, że książki zawsze były dla Kinga sposobem na odreagowanie fobii, lęków i ciemnej strony. Po napisaniu „Lśnienia” King trochę bałamutnie mówił w wywiadach, że powieść ta powstała, by pokonać agresję i niechęć, jaka obudziła się w nim – młodym ojcu – w stosunku do jego dzieci – wkurzających, hałaśliwych i kłopotliwych, jak to dzieci. Ale większym tematem w przypadku tego dzieła wydaje się oczywiście alkoholizm i lęk przed twórczą niemocą. Strach przed pokonaniem tych demonów pojawi się na serio w życiu Kinga 20 lat później, kiedy jako skrajny alkoholik i narkoman będzie z nałogu bohatersko wychodził, panicznie bojąc się, że to używki były tym, co pozwoliło mu pisać, że trzeźwy straci talent, a już na pewno lekkość pióra, że będzie w mękach wyduszał z siebie zdanie po zdaniu. Jego powieść, wydana w 77 roku, była już wtedy dotkliwie o tym.
"Lśnienie" - okładka książki
Bezpośrednią inspiracją do napisania „Lśnienia” był wyjazd Stephena i jego żony do hotelu Stanley w Estes Park. Miał to być reset po emocjach towarzyszących nagłemu zwrotowi w karierze Kinga, premierze „Carrie” i jej adaptacji, ale też po niedawnej śmierci matki pisarza. Ktoś polecił im ten hotel jako spokojny i odludny. Tak było. Kiedy dotarli na miejsce okazało się, że są ostatnimi gośćmi w sezonie, po drodze mijali tablice z napisami: „Ta droga będzie zamknięta całą zimę”, w hotelowej restauracji orkiestra grała tylko dla nich, a na pozostałych stołach stały krzesła obrócone do góry nogami. Drzwi skrzypiały, wiatr hulał w okiennicach, a szlauchy przeciwpożarowe na korytarzach wyglądały jak węże. Stephen w ciągu jednej nocy ułożył sobie ponoć w głowie tę historię – potem zaczernił nią kilkaset stron papieru.
Na planie "Lśnienia"
Mitem obrosła też produkcja filmu, począwszy od anegdoty o Kubricku, który z odrazą rzuca o ścianę kolejne horrory, które zakupił w poszukiwaniu odpowiedniego dzieła do adaptacji i nagle zapada się w ciekawą powieść – „Lśnienie”. Sporo opowieści dotyczy legendarnego profesjonalizmu Kubricka. Zdjęcia do filmu trwały rok, były bardzo wymagające dla wszystkich członków ekipy, ale głównie dla aktorów. Kubrickowi zależało na tym, żeby ich realna kondycja wspomagała rolę, dlatego Jacka Nicholsona przez cały czas starał się wprawiać w stan irytacji, a Shelley Duvall traktował podobno ze szczególnym okrucieństwem, co miało pozwolić jej na stworzenie przekonującej kreacji kobiety na skraju wyczerpania i śmierci. Do legendy przeszło 127 dubli sceny, w której Wendy, trzymając w rękach kij bejsbolowy, cofa się ze strachu przed Jackiem.
Scena dublowana 127 razy
Ten gigantyczny wysiłek fizyczny i psychiczny nie opłacił się Duvall, była za swoją kreację wyśmiewana, a jako najgorsza aktorka nominowana, podobnie zresztą jak Kubrick za reżyserię, do Złotych Malin. Do słynnej sceny „Here’s Johnny!” zużyto podobno 60 par wzmocnionych, trudnych do rozwalenia drzwi, tak żeby Nicholson mógł naprawdę wkurzyć się i zmęczyć, wybijając w nich okienko na swoją zjawiskową, oszalałą twarz. Stosunek nakręconej taśmy do filmu wyniósł, jak podają źródła, 102 do 1. Tylko chłopiec grający filmowego Danny’ego, Danny Lloyd, był otaczany przez Kubricka troską i opieką, ponoć nie miał pojęcia, że gra w horrorze, zobaczył film dopiero na progu dorosłości, gdy miał lat 17.
Kingowi film Kubricka się nie podobał, do dziś irytują go rankingi, w których nazywany jest horrorem wszech czasów. Kiedy wytwórnia Warner udzielała mu po latach zgody na powtórną adaptację „Lśnienia” (mało kto ją zauważył), warunkiem było, że ma przestać wreszcie publicznie sarkać na pierwszą ekranizację. King nazywał film „limuzyną bez silnika”, uważał, że zmiany scenariuszowe zabiły właściwy sens i historia przestała być straszna. Złościło go, że Kubrick zmienił mu bohaterów. Z Wendy zrobił, jak twierdził King, „głupią babę”, a wybór Nicholsona, znanego już wtedy z „Lotu nad kukułczym gniazdem” i „Easy Ridera”, sprawił, że główny bohater wydawał się niezrównoważony od samego początku historii, co niszczy pomysł i zabija zaskoczenie.
Myślę, że tak nie jest. Przeciwnie, adaptacja Kubricka sprawia, że postać Jacka wiele zyskuje. Torrance jest ucieleśnieniem zła, będącego stałą częścią ludzkiej natury, zła pochodzącego z wnętrza człowieka. To bohater, który będzie powracał do hotelu Overlook, dopóki człowiek będzie istniał, bo zło jest wieczne, nieskończoną ilość razy pojawiało się w historii ludzkości i nieskończoną ilość razy jeszcze powróci. To normalność i równowaga są tym, o co mozolnie i z trudem trzeba walczyć. Szaleństwo i okrucieństwo to dla świata i człowieka stan naturalny.
I tu pojawia się ostatni już wątek: intelektualny wymiar dzieła Kubrika, które pod tym względem na pewno przewyższa swój literacki pierwowzór. Liczba dysertacji naukowych, które można znaleźć na temat tego filmu, również w języku polskim, jest znaczna, nie bez przyczyny. Analiza tego filmu jest wyzwaniem. Kubrick wciąga w intelektualną zabawę, każąc rozmyślać nad symboliką luster, wielokrotności, symetrii. Zachęca, by zastanawiać się, jak w filmie działa czas, co oznacza motyw labiryntu. Czy mamy do czynienia z mitem Minotaura, czy Jack jest współczesnym Faustem kuszonym przez złe moce? Co oznaczają pochowane tu i ówdzie gry numerologiczne? Jakie znaczenie ma to, że hotel Overlook zbudowano na cmentarzysku Indian? Tych tropów interpretacyjnych jest tak wiele, że powstał na ich temat film dokumentalny „Pokój 237” w reżyserii Rodneya Aschera, zestawiający najbardziej radykalne teorie na temat tego horroru, oparte nie tylko na konwencjonalnych analizach języka i struktury dzieła filmowego, lecz także sięgające po tak nieoczywiste zabiegi, jak jednoczesne odtwarzanie filmu od początku i od końca, żeby sprawdzić, czy jakiegoś przesłania nie ukrył w nim Szatan.
Jeśli zatem wchodzi w grę kuszenie do złego, mam propozycję. Właśnie zaczyna się narodowa kwarantanna, zamknięte hotele świecą pustkami, w górach trwa zima na całego. Można wziąć dzieci, życiowego partnera i zaszyć się gdzieś z zamiarem napisania książki lub choćby opowiadania. Pierwsze zdanie mogło by brzmieć: „All work and no play makes Jack a dull boy”. A potem nastąpi szalony ciąg dalszy.
Książka i audiobook dostępne są wszędzie, film Stanleya Kubricka można obejrzeć na Netflixie i CDA.
Katarzyna Majewska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz