poniedziałek, 27 lipca 2020

Książka na ekranie: "Solaris"

Stanisław Lem
Stanisław Lem

Stanisław Lem to postać absolutnie specjalna w gronie polskich pisarzy. Choć nie dostał Nagrody Nobla jest niewątpliwie najbardziej znanym i najpoczytniejszym na świecie polskim autorem, a jego powieść „Solaris” najsłynniejszą polską książką, która zdetronizowała na tej pozycji „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza. Profesor Stanisław Bereś, mieszkający we Wrocławiu lemolog, autor obszernych rozmów z pisarzem, opublikowanych w tomie „Tako rzecze Lem”, podkreśla, że twórczość Lema znana jest nie tylko wśród elit, miłośników literatury czy fantastyki, ale łączy intelektualistów i zwykłych pożeraczy fabuł.

Urodził się w 1921 roku, podobnie jak Krzysztof Kamil Baczyński czy Tadeusz Różewicz (choć rzadko myśli się o Lemie jako reprezentancie pokolenia Kolumbów), w zasymilowanej żydowskiej rodzinie we Lwowie. Rozpoczął studia na wydziale lekarskim, kiedy miasto było pod okupacją sowiecką. Piekło rozpętało się po inwazji Niemiec na Sowietów, Lwów znalazł się w rękach faszystów, a rodzina Lemów, zagrożona eksterminacją, w getcie. Stanisław na fałszywych papierach pracował w niemieckiej firmie naprawiającej sprzęt wojskowy jako mechanik samochodowy i spawacz. Współpracował z ruchem oporu, dostarczał AK środki wybuchowe i wymontowane części sprzętu wojskowego. Dzięki inteligencji i zaradności wydobył swoich rodziców z getta. Jak wspomina Bereś, ciężko było skłonić pisarza do wspomnień z tego czasu, jednak jedno z nich pojawiło się i można je też wytropić w prozie Lema. To opowieść o masowej egzekucji w więzieniu w Brygidkach, kiedy cudem uniknął śmierci. Po wojnie ocaleni Lemowie przeprowadzili się do Krakowa, a Stanisław kontynuował studia medyczne, z pełnym przekonaniem, że to nie jego droga. Zaczął je we Lwowie głównie dlatego, by uniknąć poboru do Armii Czerwonej, potem z podobnego powodu, by nie iść w kamasze w stalinowskiej Polsce, przeciągał studia w nieskończoność i nigdy nie zrobił dyplomu. Mimo tego zaczął pracę w szpitalu, podobno odebrał dwadzieścia porodów i zrobił jedną cesarkę. Nieźle jak na pisarza. 

A zaczął nim być już około 1946 roku, debiutując opowiadaniami w prasie. I właściwie z miejsca rozpoczął błyskotliwą karierę pisarską, by w latach 60-tych i 70-tych zdobyć pozycję lidera w światowej science fiction. Wtedy powstały jego najpoważniejsze dzieła, które przyniosły mu międzynarodową sławę: Solaris 1961, Summa technologiae 1964, Głos Pana 1968, Filozofia przypadku 1968, Fantastyka i futurologia 1970, Kongres futurologiczny 1973. 

Fascynujące w jego biografii jest to, jakim szacunkiem i zainteresowaniem darzyli go naukowcy. Już w latach 60-tych Lem stał się cenionym w kręgach uniwersyteckich i politechnicznych znawcą najpoważniejszych problemów w zakresie m.in. antropologii, astronomii, astrofizyki, biologii, biochemii, chemii, cybernetyki, etnologii, filozofii, fizyki, genetyki, logiki, matematyki, planetologii, kosmologii, psychologii, teorii ewolucji, teorii informacji. Jako jeden z niewielu ludzi w kraju, nawet w skali środowisk naukowych, był doskonale zorientowany, co się w tych dziedzinach dzieje. 

To imponujący aspekt twórczości i biografii Lema. Erudycja sprawiła, że jego hipotezy literackie stawały się przedmiotem zainteresowania ośrodków naukowych, najpierw w Polsce, a potem na świecie. Debatowano o nich dwukrotnie na kongresach Polskiej Akademii Nauk, w roku 1964 na temat Summa technologiae i o Filozofii przypadku w 1970. Dyskutowano w ośrodkach naukowych za granicą, jak choćby na pierwszej amerykańsko-radzieckiej konferencji na temat łączności kosmicznej w armeńskim obserwatorium astronomicznym w Biurakanie w 1971 lub na Freie Universität w zachodniej części wtedy jeszcze podzielonego Berlina, podczas workshopu poświęconego jego twórczości. Kolegował się też blisko z twórcą radzieckiego programu kosmicznego Sergiuszem Korolewem oraz dwoma laureatami nagrody Nobla w zakresie fizyki: Piotrem Leonidowiczem Kapicą i Frankiem Wilczkiem. W 1979 roku, co ma wymiar symboliczny, astronomowie nadali nowo odkrytej planetoidzie z tzw. pasa głównego (pomiędzy Marsem a Jowiszem) nazwę 3836 Lem. Swoją planetoidę o numerze 343000 ma też Ijon Tichy, jeden z bohaterów powieści Lema. Inny, Pirx, dał imię kraterowi na powierzchni Charona (księżyc Plutona). Lem to też imię drugiego polskiego sztucznego satelity (zintegrowanego w Polsce). Można do tego dorzucić jeszcze 5 doktoratów honoris causa – znów nieźle, nawet jak na pisarza. 

Zabawna i pokazująca, jak frapująca to była postać dla czytelników i rywali literackich, jest anegdota związana z Philipem K. Dickiem, którego Lem bardzo cenił. Polski pisarz doprowadził do wydania, w ramach pechowej serii „Lem poleca”, powieści „Ubik”. Dickowi chciano zapłacić za prawa do polskiego wydania w złotówkach i zaproponowano, by przyjechał nad Wisłę na spotkania z czytelnikami i po odbiór honorarium w tej niezwykłej z punktu widzenia Dicka gotówce. Był to zły czas w życiu autora literackiego pierwowzoru „Łowcy Androidów” („Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”), dręczyły go paranoje i omamy. Wszystko poszło źle i w konsekwencji PKD uznał, że chciano zwabić go w pułapkę, a Stanisław Lem tak naprawdę nie istnieje, tylko jest komunistyczną komórką szpiegowską, mającą na celu zniszczenie amerykańskiego SF i przejęcia kontroli nad opinią publiczną. Napisał wtedy słynny już, surrealistyczny list – donos do FBI na Lema, nazywając go „pozbawioną twarzy grupą »Kraków. Poland«, najprawdopodobniej wieloosobowym komitetem, a nie pojedynczym osobnikiem, gdyż pisze wieloma stylami i raz zna niektóre obce języki, a raz nie (…)". Federalne Biuro Śledcze nie podjęło jednak tematu. 

Twórczość Lema, obejmująca 61 pozycji, doczekała się ponad 900 wydań w 41 językach. Jest unikalnym w skali światowej przypadkiem uczynienia z literatury narzędzia penetracji nauki, najpoważniejszych zagadnień dotyczących cywilizacji i wyzwań przyszłości. Znamienne, że to samo można by napisać o wspomnianym wyżej anegdotycznie Philipie K. Dicku.


W związku z tym, że pisarstwo Lema miało tak silną podstawę naukową, jego książki pełne są absolutnie spełnionych wizji. Choćby słynny cytat z „Powrotu z Gwiazd” idealny do przypomnienia w cyklu „Książka na ekranie”: 

„Książki to były takie kryształki, z utrwaloną treścią, czytać je można było za pomocą optonu, był nawet podobny do książki, ale o jednej jedynej stronicy między okładkami, za dotknięciem pojawiały się na niej kolejne strony tekstu” – to rok 1961. 

Jest tego więcej: Internet, tablety i komórki w „Obłoku Magellana” (1955), gdzie Lem opisuje świat, którego mieszkańcy mają możliwość dostępu do ogromnej bazy danych (mózgu), a w domach posiadają malutkie telewizorki, które są odbiornikami i dają dostęp do tej bazy. Znajome prawda? Nanotechnologia, androidy, zastosowanie kwarcu, biblioteka trionowa, transplantacje narządów. Lem czasami nadawał tym opowieściom ton poważny, czasem groteskowy, ale zawsze miało to solidne zaplecze w nauce. 

Był to bardzo temperamentny człowiek, niezwykle inteligentny, zabawny, ale też złośliwiec, nienawidzący głupoty. Bereś opowiadał mi, że podczas jednego ze spotkań, zastał Lema z furią, kopniakami wyrzucającego ze swojego domu ekipę telewizyjną, której redaktor zirytował go niemądrymi pytaniami. 

Solaris, reż. Andriej Tarkowski

Andriej Tarkowski i jego adaptacja „Solaris” też go rozzłościły. Uznał, że film jest zły, a Tarkowski zrobił z jego książki pseudo „Zbrodnie i karę”, nieuprawnioną niczym „dostojewszczyznę”, a nie o odkupienie w jego powieści chodziło. Zirytowały go zmiany, wprowadzenie nowych postaci, przesłanie. Podobno doszło do ostrej wymiany zdań, w której Lem nazwał Tarkowskiego „durakiem”. Tarkowski zachowywał się w stosunku do Lema taktownie, nie rozumiał jego zarzutów, nie uważał, żeby Lem miał powody do rozczarowania, o czym mówił m.in. w wywiadzie dla Tygodnika Powszechnego. Napięcia między wybitnymi osobowościami i różnice w ocenie dzieł sztuki to przecież nie rzadkość, ot Tarkowski miał na przykład problem z „Odyseją Kosmiczną” – konkurencyjnym dla „Solaris” arcydziełem Stanleya Kubricka, nazywając je blagą.

Solaris, Steven Soderbergh

Druga adaptacja „Solaris” w reżyserii Stevena Soderbergha, ta z George’em Clooneyem w roli Kelvina, też niezbyt się Lemowi podobała. Nie zachwycało go, że Soderbergh ograniczył fabułę do romansu, ale uznał, że to film „nie pozbawiony ambicji, smaku i klimatu” i dał reżyserowi swoje błogosławieństwo. 

Optymalne stężenie guilty pleasures uzyskuje się w następujący sposób: najpierw lektura powieści Stanisława Lema, potem seans z adaptacją Tarkowskiego, następnie Soderbergha i wreszcie powtórna lektura powieści. To wszystko najlepiej longiem z przerwami na posiłki, spacery i sen. I taką, sprawdzoną na własnej skórze, przygodę, idealną na czas pandemii, z przekonaniem polecam. 

Katarzyna Majewska 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz