piątek, 14 czerwca 2019

Bartosz Konopka: Miecz i krzyż obrazem naszej wolności?

Bartosz Konopka, reżyser filmu „Krew Boga”, opowiada o inspiracjach, szukaniu drogi i Górach Stołowych, gdzie powstawały zdjęcia.


Wróćmy na chwilę do filmu „Z łóżka powstałeś”, powstałym w duchu Tadeusza Różewicza. Codzienność i sprzęty z nią związane są dla Pana ważne tak, by nimi opowiadać o świecie?

Codzienność jest ważna, to trochę sinusoida. Pewnie jak w życiu każdego człowieka: trzymamy się bliżej ziemi, chcemy zadbać o bliskich, zbudować dom itd. A czasem chcemy się wyprawić na inną planetę. „Krew Boga” była wyprawą na inną planetę, marzeniem o pójściu do innego świata w innej epoce. „Z łóżka powstałeś” opowiada o tym, co wokół nas, ale w przewrotny sposób. Łóżko jest przecież w centrum życia człowieka. Wybór łóżka wynikał z szukania metafory na 25 lat naszej wolności. Łóżko wydawało się nam czymś śmiesznym i przewrotnym, pochodziło od Różewicza i jego „Kartoteki”, ale samo łóżko od lat 90. funkcjonuje jako „łóżko w peerelu”, „łóżko polowe”, było w centrum domu, niewiele się wtedy działo, bo w telewizji były dwa kanały i życie rodzinne toczyło się wokół łóżka. Dziś jest mniej czasu. A z tamtym wiążą się dobre i złe wspomnienia. Zawsze szukam metafory. 

25 lat wolności podsumował Pan łóżkiem. Teraz świętujemy 30-lecie, czym ją Pan określi?

30 lat, miecz i krzyż, powiedziałbym, odwołując się do „Krwi Boga”. Ten film długo powstawał, a premierę ma w czasie, kiedy trwa poważna dyskusja o Kościele i o wierze w ogóle. Zostańmy jednak przy Kościele – instytucji, która jest trochę ponad prawem, trochę nas ciśnie, trochę jest nierozliczona, a my chcemy rozliczenia. M.in. z takich powodów zrobiliśmy ten film. Zależało mi, żeby postawić „drugą nogę” i żeby film opowiadał też o wierze. W ostatnich dwóch latach, podczas montażu, zmieniał się, dodaliśmy modlitwy.

Bo życie się zmienia?

Tak, ale też chodziło o to, żeby uniknąć prostej krytyki Kościoła, nie pokazać wojującego chrześcijaństwa, ale zajrzeć też na drugą stronę, zobaczyć, czym jest tęsknota za Bogiem, za porządkiem. I trochę opowiedzieć, że Kościół często to zawłaszcza w złą stronę. 

Rzeczywistość nie jest czarno-biała...

Patrząc z drugiej strony, jeśli chcemy znaleźć swoją ścieżkę do Boga, możemy ją znaleźć bez Kościoła. Kościół trochę jest usprawiedliwieniem, np. dla młodych ludzi lub ludzi z mojego pokolenia, wskazujących: „to wszystko jest takie omszałe, zmurszałe”. A wcale tak nie jest. 

Metaforycznie wyruszyliście daleko, ale dla Dolnoślązaków za róg, bo film kręcony był w Górach Stołowych...

Góry Stołowe w filmie są rozpoznawalne dla ludzi, którzy je znają. Mieliśmy już pokazy filmu w różnych krajach, widzowie dostrzegali kosmiczny krajobraz Błędnych Skał, formacji skalnych z kruchego piaskowca, tworzących niesamowite kształty. To piękne miejsca i pasujące do historii o sacrum/profanum, historii mistycznej. Skały i prastare lasy mają same w sobie majestat. Są swoistą pieczęcią Boga. On tworzy dla nas tak piękne rzeczy, które cały czas żyją, zmieniają się i możemy obcować z absolutem. 

Piękna jest niebieskość zdjęć. Kolor jest ważny w Pana filmie? 

Bardzo. Cała estetyka zdjęć jest ważna, wiedzieliśmy o tym od początku pracy, szukaliśmy, próbowaliśmy, jak to powinno wyglądać. Stosowaliśmy szerokokątne obiektywy, kamerę uczestniczącą, subiektywną, redukcję koloru. I redukcję kostiumu, co się rzadko stosuje. Wszyscy poganie mają takie same kostiumy, wbrew postaciom, które lepiej wyróżniać kostiumami, co jest łatwiejsze dla widza. A tutaj stworzyliśmy jeden organizm. Jestem bardzo zadowolony z estetyki. Z Jackiem Podgórskim, autorem zdjęć, pracujemy nie pierwszy raz, razem pracowaliśmy przy „Z łóżka powstałeś”, „Drodze do mistrzostwa”. Parę lat temu zobaczyłem jego rzeczy, świadczące o oryginalności i odwadze. Ten film jest ukoronowaniem naszej dotychczasowej współpracy.

I już dostał nagrodę za zdjęcia...

To fantastyczne, bo został nagrodzony na pierwszym festiwalu, na którym go pokazaliśmy – na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Zdjęcia są niby niedbałe, ale tworzą cały świat. Bardzo się z tego cieszyłem, bo wiedziałem, że zdjęcia będą jednym z najmocniejszych elementów kreacji tego świata. To jest film bardziej zmysłowy, niż werbalny.

Werbalny rzeczywiście nie jest, ma dużo ciszy. Ceni Pan ciszę?

Tak, chciałem o tym opowiedzieć. To od początku był bardzo ważny zamiar, dopiero potem zacząłem myśleć o średniowieczu, pierwszych misjonarzach. Tak, jakbym chciał powiedzieć ludziom, że warto sięgnąć do milczenia. Mam wrażenie, że ciągle przyspieszamy, w nadmiarze bodźców, wykonywania zadań, komunikacji uciekamy od siebie, od milczenia, które jest spotkaniem ze sobą, ze swoją duszą. Ale też spotkaniem z Bogiem. Nieprzypadkowo modlitwa odbywa się w ciszy, medytacja też jest w ciszy, po to, żeby słyszeć swój oddech i się ukoić. Ci, którzy praktykują, wiedzą, że to niesamowite doświadczenie, zmieniające wszystko: świadomość, funkcjonowanie. To manifest ze strony ciszy i milczenia. 

Zadedykował Pan komuś ten film? „Lęk wysokości” poświęcił Pan ojcu.

Myślałem o tym, ale finalnie postanowiłem nie dedykować nikomu. „Lęk wysokości” był dla ojca, bo opowiadał trochę o nim, on był najważniejszą osobą. Tu jest praca bardzo zbiorowa. 

O nas...

O nas? Mam nadzieję, że tak. Nadanie dedykacji zawęża trochę krąg zainteresowanych. I trochę jest nie fair wobec widza, bo ten może czuć się wyłączony.

Mnie to zawsze zaciekawia, zastanawiam się, dlaczego twórca wybrał szczególnego adresata i go podkreślił. Ale, wracając do „Krwi...”, zafrapował mnie dobór aktorów. To silne osobowości, przeciwstawione sobie bardzo wyraźnie. Krzysztof Pieczyński zestawiony z Jackiem Komanem, do nich dołączył Karol Bernacki...

Poszukiwania aktorów były długie, ten film od lat jest dla mnie ważny. Chodziło mi o różnorodność temperamentów, o to, żeby to nie byli po prostu współcześni aktorzy i ludzie. Krzysztof Pieczyński jest jednym z najbardziej uduchowionych aktorów, których znam, to jest dla niego ważne, ma swoje poszukiwania Boga, ścieżkę duchową. I jest bardzo ekspresyjnym aktorem, co dla mnie ważne, bo wiedziałem, że film będzie ekspresyjny. Chodziło nam o oddanie ekstatyczności średniowiecza w sensie pozytywnym i negatywnym, natchnienia, niesienia przez Boga, ale też złości, siły i przemocy. 

Wciąż Pan szuka mistrzostwa? W filmie „Droga do mistrzostwa”, którego premiera była trzy lata temu (dodam, że był to rok Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016), o swoich ścieżkach opowiadali: Kora, Agnieszka Holland, Rafał Olbiński, Tomasz Stańko, Janusz Gajos. Dziś kogoś by Pan dodał?

Nie wiem. Sam jestem na drodze do mistrzostwa w sensie własnego rozwoju. Czy ktoś jest teraz dla mnie mistrzem wartym pokazania? Przez poszukiwania podczas pracy nad filmem, w moim życiu zdarzyły się różne rzeczy, odkryłem dla siebie duchowość, mam mistrzów duchowych. To Richard Rohr, franciszkanin z USA, który porusza się pomiędzy religiami, był buddystą, jego książki są tłumaczone na polski. Fenomenem jest Adam Szustak – dominikanin, mający kanał „Langusta na palmie” na youtube, jeden z najbardziej popularnych. Jest natchniony, ma charyzmę. Robiąc dokumentację, odkrywałem kolejnych ludzi, uzdrowicieli, jak Marcin Zieliński. To ludzie, o których istnieniu nie wiedziałem, a są inspirujący. Chciałbym o nich zrobić film, ale to już zobaczymy, czy taki film powstanie. 

Wraca Pan myślą do „Królika po berlińsku”, nominowanego do Oscara? 

Tak, to ważne wspomnienia. Jeśli pyta pani, czy zrobiłbym go inaczej, to raczej nie. Parę razy przymierzaliśmy się do takich „wytrychów” do historii różnych krajów. Ale to jest już powtarzanie się, jednak lepiej jest szukać za każdym razem czegoś innego. Tak robię i wydaje mi się, że to fajniejsza droga, choć oczywiście trudniejsza i więcej kosztuje ciągłe zaskakiwanie innych. 

Bez sensu jest pisanie jednego, długiego wiersza i kręcenie jednego, długiego filmu...

Ale są ludzie robiący podobne filmy przez całe życie, jak Ken Loach, Lars von Trier, bracia Dardenne i inni. Podobne, jednak zawierające znaczące różnice. Być może oni znaleźli swój kamień filozoficzny, używają go jak magicznej różdżki. A ja, być może, ciągle szukam. W każdym razie to ma sens. 

Rozmawiała Małgorzata Matuszewska

Fot. Barbara Wadach

Film „Krew Boga” można oglądać od soboty (15 czerwca) w DCF-ie, dziś kino jest nieczynne, bo kończą się w nim Polsko-Niemieckie Dni Mediów. Akcja „Krwi Boga” toczy się we wczesnym średniowieczu. Na ostatnią pogańską wyspę, cudem uniknąwszy śmierci, dociera rycerz Willibrord (Krzysztof Pieczyński). Okrutnie doświadczony przez los, lecz twardo stąpający po ziemi wojownik, już dawno zginąłby, gdyby nie pomoc Bezimiennego (Karol Bernacki) – pełnego ideałów chłopaka, skrywającego przed światem prawdziwą tożsamość. Pomimo różnic w światopoglądzie i podejściu do religii, mężczyźni zostają towarzyszami podróży. Kontynuują wędrówkę połączeni wspólnym celem – chcą odnaleźć i ochrzcić ukrytą w górach osadę pogan. Chociaż chrystianizacja mieszkańców to jedyny sposób, by uchronić ich przed zbliżającą się zagładą, misję bohaterów spróbują zatrzymać kapłan pogan oraz ich wódz, Geowold. 

Bartosz Konopka kilka dni temu został laureatem Nagrody im. Wojciecha Jerzego Hasa dla Młodego Artysty za „Krew Boga”. Nagroda przyznawana jest dla twórcy kontynuującego artystyczne poszukiwania wybitnego polskiego reżysera, autora wielu znakomitych obrazów (wśród nich są m.in. „Rękopis znaleziony w Saragossie”, „Jak być kochaną”). W tym roku wyróżnienie, którego donatorką jest Wanda Ziembicka-Has, wdowa po Wojciechu Jerzym Hasie i wrocławianka, po raz pierwszy zostało wręczone na festiwalu w Ostrowie Wielkopolskim. 

Warto też wspomnieć, że autorem muzyki do filmu Bartosza Konopki jest Jerzy Rogiewicz – kompozytor współpracujący od kilku lat z Marcinem Maseckim, założyciel zespołu Jerz Igor. Muzykę tego zespołu można usłyszeć też w spektaklu „Motyl”, najnowszej premierze Wrocławskiego Teatru Lalek. 

Dolnośląskie Centrum Filmowe (dawniej Odra-Film) jest koproducentem obrazu „Krew Boga”.

Oto kadry z filmu:









Fot: Bartosz Mrozowski, Jarosław Sosiński, Piotr Bukojemski/Kino Świat

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz