Marcin Pieńkowski, dyrektor artystyczny 19. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty, opowiada o wyzwaniach, szansach i radości filmowego święta. Sprzedaż biletów na poszczególne seanse rozpocznie się w środę, 17 lipca o godzinie 12:00. Festiwal trwać będzie od 25 lipca do 4 sierpnia. Filmy zobaczymy w Kinie Nowe Horyzonty, DCF-ie, ale Nowe Horyzonty będą gościć w wielu miejscach Wrocławia.
Trzeci raz szefujesz artystycznie Nowym Horyzontom. To coraz łatwiejsza praca?
Nie, wręcz przeciwnie. Wśród wielu rzeczy, które nie były proste, przypominam sobie kilka małych tytułów, o które trzeba było walczyć. I przecież wciąż chodzi o to, żeby zaskakiwać widza. Nie możemy myśleć: „zrobimy kilka retrospektyw, damy trochę nowych filmów i mamy festiwal”. W Polsce nie ma chyba drugiego festiwalu, który miałby tak bardzo wymagającą publiczność, jak nasz. To wielka wartość i duża presja.
Ciągle szukacie nowych horyzontów. Na przykład na otwarciu nie będzie filmu Almodóvara...
Ostatnie dwa lata były już zaskoczeniem dla tych, którzy spodziewali się gali otwarcia z filmem bardzo uznanego twórcy. W zeszłym roku otwieraliśmy „Kafarnaum”, który jeszcze nie był głośnym filmem, ale zdecydowaliśmy się właśnie nim otworzyć festiwal. Nadine Labaki nie była jeszcze bardzo znana, to dopiero jej trzeci film, a okazał się strzałem w dziesiątkę. Można było pokazać inny bardzo głośny film bardzo głośnego reżysera. W tym roku obraz otwierający festiwal: „Portret kobiety w ogniu” w reżyserii Céline Sciammy jest po prostu bardzo piękny. Kończymy „Pewnego razu... w Hollywood” Quentina Tarantino – to wielkie „bum” na finał. A na początek będzie film o miłości, reprezentujący kino bardzo emocjonalne, subtelne, eleganckie, po prostu nasze ukochane. Nie musimy pokazywać „Bólu i blasku” Pedra Almodóvara na początku, ten film i tak wszyscy zobaczą. Oferując rangę filmu otwarcia obrazowi mniej znanego twórcy, dajemy temu filmowi szansę na rozpoznawalność, a to jest bardzo istotne.
Mieszkańców Wrocławia cieszy , że tu otwierają się nowe horyzonty także na Wrocław. Bo ten festiwal jest coraz bardziej zakorzeniony w mieście, współpracujecie z wieloma instytucjami.
Tak, w tym roku padł chyba rekord. Nasz dział marketingu śmieje się, że nie pomieścimy wszystkich logotypów. Wśród naszych partnerów są: Wrocławski Teatr Współczesny, Wrocławski Teatr Pantomimy, Teatr Muzyczny Capitol, BWA Studio, Krupa Gallery, Galeria Miejska, OP ENHEIM. Cieszymy się, że nie musimy przyjeżdżać do Wrocławia z gotowym produktem z zewnątrz, ale staramy się współpracować z ludźmi stąd. To dlatego, że wrocławska scena artystyczna jest znakomita.
Które filmy są najbardziej nowohoryzontowe, otwierające nas, widzów?
To zależy od wrażliwości każdego człowieka. Dla mnie to inne obrazy, dla Romana Gutka inne, dla Ewy Szabłowskiej czy Małgosi Sadowskiej jeszcze inne. Na pewno konkurs i retrospektywy zasługują na to miano. Te retrospektywy, które wybraliśmy w tym roku, nie są proste. Mogliśmy wrócić np. do Luisa Buñuela, ale to byłoby zbyt proste. Chcemy naprawdę pomęczyć się przez rok, szukając kopii, praw do filmów, szperając, rozmawiając i znajdując perły. Czasami to jest naprawdę tytaniczna praca. Żeby zrobić małą retrospektywę Shūjiego Terayamy, jednego z najwybitniejszych awangardowych reformatorów japońskiego kina i teatru, trzeba było mieć człowieka w Japonii, mówiącego po japońsku i mogącego nakłonić wytwórnie do użyczenia filmów i zgody na projekcje. Olivier Assayas to twórca współczesny, ale zdobycie jego filmów wcale nie było łatwe. Na pewno „Retrospektywy”, „Odkrycia” i „Lost lost lost” to najbardziej nowohoryzontowe sekcje. Oczywiście, nasi najbardziej „zatwardziali nowohoryzontowicze” chcą jeszcze bardziej radykalnego kina i o nie się staramy, jest obecne na festiwalu.
W tym roku pierwszy raz całe DCF, a nie tylko niektóre sale, będzie drugim kinem festiwalowym. To kino wygodne i nowoczesne...
Jest naturalnym miejscem dla festiwalu. I to jest fajne, że dwa kina, z oczywistych powodów konkurujące ze sobą przez cały rok, latem jednoczą się na święto kina, robią coś fantastycznego dla widzów. To wynik świetnej współpracy z Jarosławem Perdutą, dyrektorem DCF-u i całym zespołem.
Wszystkie filmy obejrzałeś?
Nie, nie da się! Obejrzałem około 500 filmów, dzielimy się pracą. Nie widziałem może kilkunastu tytułów, ale staram się oglądać jak najwięcej. Zapewne podczas festiwalu nic już nie zobaczę. To ogromny festiwal: 220 filmów pełnometrażowych. Zawsze podajemy liczbę filmów pełnometrażowych. Łatwo jest podać niesamowitą liczbę pokazywanych filmów, wśród których są krótkie, więc tworzy się wrażenie, że festiwal pokazuje 450 obrazów, a tak naprawdę 200 z nich to filmy krótkometrażowe. Zawsze podajemy ilość filmów długometrażowych, bo ta liczba pokazuje skalę festiwalu.
Ważne są spotkania branżowe...
Polish Days jest wyjątkowy, w tym roku będzie rekordowa liczba uczestników z zagranicy, ze wszystkich najważniejszych festiwali: z Cannes, Berlinale, Sundance, Toronto. To jest efekt pracy wielu osób przez wiele lat, m.in. pracy Joanny Łapińskiej, poprzedniej dyrektorki artystycznej imprezy, Weroniki Czołnowskiej, która zajmuje się wydarzeniami branżowymi i mojej. Nie jest tak, że pisze się e-mail do szefa programowego Berlinale i on przyjeżdża, bo nie był wcześniej we Wrocławiu. Trzeba się spotkać dwa – trzy razy, żeby go przekonać, że to dobre miejsce. Takich zaproszeń w skrzynce mejlowej ma pewnie kilkaset rocznie, więc w naszej ofercie musi znaleźć iskrę, która go zachęci do odwiedzenia Wrocławia.
Fot. Filip Basara
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz